DOM Z PAPIERU



sobota, 31 grudnia 2011

Wczoraj, dziś i jutro

Tak sobie siedzę i myślę. Podsumować, ale co? W życiu zawodowym i osobistym - mała stabilizacja. W czytelniczym - rewolucja. Bo od bloga wszystko się zaczęło. Podglądałam Was od lat i nagle decyzja, że ja też tak chcę! Stało się. W lutym minie rocznica od początku istnienia mojego "papierowego domu". Tak dla równowagi zamieszczam czwartą fotkę, która sklejona z panoramicznym zdjęciem z czołówki da wyobrażenie o moim książkowym zakątku. Wiele się nie zmieniło, jedynie zapełniły się półki. Od dwóch lat zapisuję tytuły, które się rozsiadają w biblioteczce. Chciałam odeprzeć zarzuty rodziny, że tylko książki... No i wyszło szydło z worka. W roku 2011 wprowadziło się do mnie 306 książek! Chyba sporo, jeśli wziąć pod uwagę, że nie podjęłam współpracy recenzenckiej i wszystkie są "zdobyte"  własnym sumptem ( kilka prezentów, reszta kupione tu i ówdzie, głównie przez allegro i empik). Nie martwię się nadmiarem i nieprzeczytaniem większości, bo do emerytury mam bliżej niż ktokolwiek z Was, a naliczenia ZUS są żałosne. Oby na chleb starczyło, ale czytać będę miała co! Zresztą moje powiedzenie to "dzieci i książek nigdy za dużo". Czekają m.in.: S.Marai, S.Oksanen, J.Dehnel, A.Kościów, M.Łozińska, M.Szabo, K.Mansfield, F.Goetel, A.F.Ossendowski, T.Terzani... i mnóstwo dzienników/biografii/reportaży (rozpoznajecie swoje wpływy?). Tylko czasu sobie życzyć.
Ponieważ to blog głównie książkowy, przy tym temacie zostańmy. Bardzo lubię dzisiejsze spacery po blogosferze i podsumowania czytelnicze. Skusiłam się na swoje.

Moja najlepsza tegoroczna dziesiątka:

1. D.Setterfield Trzynasta opowieść
2. M.A.Shaffer, A.Barrows Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek
3. W.Łysiak Empireum
4. D.de Vigan Ukryte godziny
5. B.Urbankowski Czerwona msza
6. S.Rawicz Długi marsz
7. A.Bennett Czytelniczka znakomita
8. T.Oleś-Owczarkowa Rauska
9. Z.Miłoszewski Ziarno prawdy
10. M.J.Chodakiewicz (red.) Złote serca czy złote żniwa

Rozczarowania roku:

1. J.Bator Piaskowa Góra
2. E.Gilbert Jedz, módl się, kochaj
3. J.Wiśniewski Bikini
4. P.Simons Jeździec Miedziany
5. A.Patchett Belcanto
6. M.Atwood Rok Potopu
7. P.Evans Stokrotki w śniegu
8. E.Szałek Sen Zielonych Powiek
9. J. Picoult Bez mojej zgody (i reszta)
10. D. Lessing Piąte dziecko

Mam nadzieję, że te najlepsze są jeszcze przede mną. Pomożecie?

Wszystkim Gościom "papierowego domu" składam życzenia - niech będą udane Wasze podróże po lekturze w 2012 roku:)

piątek, 30 grudnia 2011

Karpowicza portret wielokrotny

Joanna Roszak W cztery strony naraz. Portrety Karpowicza

Co sądzić o człowieku, o którym mówią: ostatni poeta niemożliwy, marzyciel z czwartego wymiaru, ekstremista awangardy, poeta najdziwniejszy z dziwnych, Wielki Syntetyk języka, Einstein poezji, poeta osobisty, samotnik z Oak Park, Tymek odwrotny...

Nic, tylko siąść i czytać.
Otwieram tom Joanny Roszak, składający się z rozmów i wspomnień o Tymoteuszu Karpowiczu. Wyłaniający się bohater jest skomplikowany, jakby niedzisiejszy.  Interlokutorzy zafascynowani poetą zgadzają się, że był wrażliwy i uczuciowy, perfekcyjny i heroiczny, uparty i niezależny, surowy, ale sprawiedliwy, nigdy się nie mizdrzył... Podkreślają atrybuty przyjaźni, jakimi niewątpliwie były pasjonująca przygoda intelektualna i głębokie zaangażowanie emocjonalne.
Najpierw jednak chłonę a, b, c...

Urodził się w 1921 roku w Zielonej koło Wilna. Nie ukrywał nigdy chłopskiego pochodzenia. Wcześnie przejął trud utrzymania rodziny. Trud podwójny, bo chłopiec pozbawiony lewej ręki, uczył się sprawnie posługiwać narzędziami.  Litewski chłop, który ze wszystkim da sobie radę - śmiał się wielokrotnie.        W przyszłości sam urządzał kolejne domy i ogrody. Stały się one obszarami eksperymentów i doświadczeń, jednocześnie będąc dowodami na pokonywanie własnych słabości.
Samouk wysoko postawił sobie poprzeczkę. Po wojnie na krótko zatrzymał się w Szczecinie, później wybrał Wrocław. Tu przeżywa złote lata. Praca na uczelni, entuzjastyczne recenzje pierwszych tomików. Ambitny, oczytany asystent, piszący godne uwagi wiersze - mówią. W redakcji "Odry" zasiada niczym Jan Chrzciciel - promuje najmłodszych, wprowadza ich do cechu. Oceniał, pomagał, drukował. Jego ślady widać w twórczości K.Miłobędzkiej, S.Barańczaka. Rafał Wojaczek złożył mu hołd dedykacją - Mistrzowi słowa polskiego. Będą o nich mówić "karpowiczątka". Był reżyserem naszej świadomości - stwierdzi po latach jeden z poetów. Uczył, jak postępować z językiem. Zwracał uwagę na środki wyrazu, przede wszystkim na słowo. Mówił własnym tonem, nie wyrażał gromadnych doświadczeń. Jego twórcze przykazanie brzmi: Nie piszemy dla kogoś. Piszemy dla siebie! Tylko dla siebie. Wtedy dopiero jesteśmy wolni. Definiując poezję, chętnie przytaczał słowa Carla Sandburga: Poezja to dziennik życia zwierząt morskich, które chodzą po ziemi, a chciałyby latać. Jak wiele te słowa zdradzają! I próbka jego poezji:

Ominąłem język ojczysty
W wieży Babel
wymieniłem rzecz czarnoleską
na syntezę mowy

I jego credo: Bez odnowy języka nie da się odnowić wyobraźni poetyckiej. Zaliczany jest do grona poetów lingwistów, choć sam bardzo nie lubił tego zaszufladkowania.

To jednak nie koniec jego życiopisania. W 1972 roku ukazuje się kontrowersyjne Odwrócone światło; chwilę potem Poezja niemożliwa - rzecz o Leśmianie; dramaty zebrane. Trudne, inne, niezrozumiałe? Teraz mówią o nim: intelektualny poeta nie ma nic do powiedzenia!; wielkie rozczarowanie; w Polsce zrobił, co mógł, więc ucieka przed niespełnieniem. Zapętlił się życiowo i artystycznie...

Karpowicz wybiera Amerykę i los Norwidowy. Odtąd swoje życie będzie stylizował na dolę autora Vade-mecum. Będzie szył ten los z niezrozumienia, odrzucenia, wygnania, poszukiwania. Jednak żył, tak jak chciał. Pisał dla siebie, do szuflady (jak Norwid). Jego jedyną ojczyzną stały się hermetyczne, poetyckie eksperymenty (to znów mit Norwida).
Zaczyna się trudny, ale jakże barwny amerykański okres. Praca na uniwersytecie, działalność na niwie kulturalnej. Tu - chyba najważniejsze - międzynarodowe konferencje, a rolach głównych: Norwid oczywiście, ukochany Leśmian i Przyboś.
A w życiu prywatnym? Nasz poeta do końca kreował jedność swojego życia i dzieła. Całe swoje życie przerabiał na kształt poetycki - napisał o Przybosiu, ale i o sobie przecież. Zatem okopał się w swojej intelektualnej twierdzy. I to dosłownie. Świadomie budował Okopy Świętej Trójcy. Pierwszy wał stanowił tańczący płot, po przekroczeniu którego goście musieli przedzierać się przez malinowy chruśniak. Drugi system obrony to ściany domu, niewpuszczające do środka światła. Trzecim elementem systemu samoobrony były legendarne fiszki - zapisy, papiery, wycinki... Cały świat tekstów. A wokół kartoteki ściany obudowane półkami z ośmioma tysiącami książek, z których każda była dla właściciela rozbudowaną fiszką.  Żył wśród cytatów. Czego dotknął, zamieniał w literaturę. Bał się postawienia kropki i właściwie wydał za namową przyjaciół już tylko jeden tomik poetycki Słoje zadrzewne (w finale Nike przegrał z poezją Różewicza). W domu w Dębowym Parku mieszkał z Marylką - szarą myszką, która pewnie dobrze czuła się w cieniu wielkiego męża, nie absorbując sobą otoczenia. Po jej śmierci już tylko trwał. Przeżył ją o rok. Przyjaciele opisują jego wygląd w ostatnich dniach: Ma teraz długie, siwe włosy i brodę, nie myje się i nie sprząta. Wygląda jak Norwid.

Mam wrażenie, że poeta nie powiedział jeszcze wszystkiego. Norwidowy los to również czekanie na późnego wnuka, odbiorcę, dla którego jego wiersze kiedyś okażą się olśnieniem. Warto przywrócić Karpowicza czytelnikom.

Zafascynował mnie ten poeta i człowiek. Co może zadziwić? Podobał mi się coraz bardziej w miarę upływu lat - że kochał i cenił tych samych poetów, że potrafił żyć po swojemu, że dążył do absolutu, że był erudytą, że  cenił słowa jako wartości... Oj, dużo tego.  Tak wiele, że zamówiłam książkę Spychalskiego i Szody Mówi Karpowicz. Będę chciała dotrzeć do poezji. Z okazji 90. urodzin w grudniu ukazał się pierwszy tom utworów wybranych.




Wszystko to dzięki Kasi - mojemu dobremu duchowi z Irlandii - która zabawiła się ze mną w mikołajki. Zgodnie z przewidywaniami był to jedyny książkowy prezent pod choinką. Właściwie to podwójny, bo zawitał też do mnie Krzysztof Kotowski, jakiego nie znacie. Bardzo liryczny. Przesyłka okraszona pięknymi, ciepłymi słowami, które wędrują do raptularza jako zakładka. Kasiu, dziękuję:)))


Wszystkie cytaty pochodzą z książki lub dołączonego filmu: Joanna Roszak, W cztery strony naraz. Portrety Karpowicza, Biuro Literackie, Wrocław 2010

piątek, 23 grudnia 2011

Tuląc świętość świąt

Pusty rynek. Nad dachami.
Gwiazda. Świeci każdy dom.
W zamyśleniu, uliczkami,
Idę tuląc świętość świąt.

             - Boże Narodzenie, Joseph von Eichendorff


Kochani, życzę Wam pięknych Świąt. Bogu-sława

niedziela, 18 grudnia 2011

Tam, gdzie bezczelnie czysty błękit nieba...

Wiecie, dlaczego ZIMY w tym roku nie będzie? Bo LATO wzięło łapówkę.
No, skoro zimy nie będzie, Kretowi udało się wyciągnąć mnie z papierowej gawry. Wyruszyłam z nim do Egiptu. Po wcześniejszej podróży do Indii - bez wahania opuściłam słowiańską skorupkę.

Jarosław Kret Mój Egipt. Przygoda nie pyta o adres

Lądujemy w Kairze - mieście nieprzewidywalnym. Hałas, upał, kurz, bałagan, miliony samochodów. Chaos i piekło dla Europejczyka. Na ulicach pozorne bezprawie - każdy jedzie dokąd chce, zero przepisów. Każde auto ma wgniecenia, a jednak "rozbitkowie" wyciągają przyjazne ręce, pomagają, rozstają pogodnie. To takie niepolskie!
Nie trzeba wyjeżdżać poza miasto, by poczuć historię. Piramidy zaglądają do okien. Nie tylko one inwigilują przybyszów. Tu każdy wie, że gdzie dwóch Egipcjan, tam trzech z nich jest policjantami. Drugi stopień urzędniczej pychy to administracja. Wszystko dzieje się "bukra" - powoli. Biurokratyczne formalności to góra  władzy - starania, pukania do drzwi, wyczekiwanie, umizgi....  Na nic nie zdała się nawet niezawodna broń Jarosława - słynne przenikliwe  spojrzenie w kolorze dżinsu. Może teraz jest inaczej, bowiem w książce przeplatają się relacje i wspomnienia obecne, jak również z czasów, gdy autor studiował orientalistykę.
A zmienia się wszystko, przeważnie na gorsze. Dziś straszą luksusowe kurorty nad Morzem Czerwonym, a jeszcze w latach dziewięćdziesiątych był to raj dla turystów z plecakami. Aktywnie odpoczywali, zwiedzali, uczyli się. Można było zjeść smażone kolorowe rybki dopiero co wyłowione na rafie koralowej. Sama rafa porównywana była do rajskich ogrodów, nazywana rozpustą przyrody czy esencją piękna natury. Pływało się pod wodą w koszulce, bo podziwiając rafę, zapominało się o bożym świecie, a słońce poprzez wodę mogło opalić plecy! Dziś miejsce to przeobraziło się w betonowo-kamienne, rachityczne pobojowisko z błądzącymi niedobitkami kolorowych rybek. Synajskie miejscowości wypoczynkowe to także miejsce działania "klątwy faraona". Nie trzeba jechać i rozgrzebywać grobowców. Wystarczy wykupić all inclusive i spędzać czas pomiędzy uginającymi się od egzotycznego jadła stołami a leżakiem na plaży. W międzyczasie zaordynować sobie kilka darmowych drinków, za kilka godzin powtórzyć, potem jeszcze... i  po kilku dniach zostają częste wizyty w ubikacji. Nie zostawia autor suchej nitki na "odpoczywających" w ten sposób rodakach. Prawdopodobnie trzeba będzie niedługo zamknąć piramidy z braku chętnych do zwiedzania.
Dużo takich zauważeń, zaciekawień. Na przykład o wielbłądach, które najczęściej lądują na talerzach. O fajce wodnej, którą się pije, a nie pali.  O kolorowym spektaklu na górze Synaj. Autor obala też mit o polskości gołąbków, odkąd został poczęstowany narodową egipską potrawą - "gołębiowate" gołąbki to farsz zawinięty ... w gołąbka. U nas trudno zjeść symbol pokoju czy Ducha Świętego, więc używamy liści kapusty. O kulinariach w książce sporo. Tu jedzenie doprowadza podniebienie do amoku, a zmysły do ekstazy. Tak pisać to chyba tylko facet potrafi.
Książka barwna, orientalna, bardzo autorska. Oba człony zasadne w tytule, bo jest tu Egipt - kraj o różnych obliczach, ale też Egipt Kreta, z jego oglądem, opiniami, wyłowionymi skarbami. Najlepszą i najkrószą recenzję napisała Beata Pawlikowska: Od chałwy przez harem aż po haszysz. Wszystko tu jest.

Byłam, widziałam, rozmawiałam, wysłuchałam.
Targi Książki w Krakowie.

niedziela, 11 grudnia 2011

Z raptularza

To nie tak, że czytam tylko wyjątkowe książki, że wszystkie mi się podobają. Bywało różnie, jednak te niezbyt pochlebne recenzje zapisywałam w papierowym raptularzu, który powstaje równolegle do bloga. Gdy przeczytałam recenzję Piątego dziecka u guciamal, postanowiłam wypowiedzieć się tutaj, co właściwie mam książce do zarzucenia. Zatem wprowadzam nową etykietę - tytułową - pod którą mogą ukrywać się kontrowersyjne opinie. Może ryzykuję. No cóż. Zdarzało mi się, że wypowiadałam się u kogoś, a potem spadały gromy na moją głowę, sprawiając przykrość gospodarzowi. Cytowano moje słowa na innych blogach i chór wypowiadał się na temat mojego beretu, z czego zrobiony i w jakim kolorze. Niech się dzieje tutaj.

Doris Lessing Piąte dziecko
Powinnam chylić czoła przed twórczością noblistki. Ale nie. Książka smutna i dziwna. Dobro opisać najtrudniej. Tylko zło jest ciekawe. Gdy nie mogę znaleźć klucza interpretacyjnego, to zastanawiam się nad adresatem i celowością napisania utworu.  Po co i dla kogo powstała ta książka? Dla feministek, które nie kochają tradycyjnej rodziny. Książka krzyczy: Kobiety! Po co rodzić dzieci, marzyć o szczęśliwej rodzinie?! Tą drogą daleko nie zajdziecie! Los zabierze wam wszystko!
Para marząca o licznej i uśmiechniętej rodzinie pokazana jest jako dziwacy. Ba! Nawet pasożyty! Nie budzą sympatii - ojciec odsuwa się od chorego dziecka, odmieńca, a matka od całego świata. Innej drogi nie ma.. 
Czytałam z oporami. Jestem po oligo..., a nie potrafiłam zdiagnozować stanu/ choroby Bena. W końcu poddałam się, że to tylko literacki potworek, żeby wystraszyć kobiety. Bo kolejne dziecko okaże się takim stworzeniem, które doprowadzi do rozpadu rodziny; odwrócą się wszyscy. Znikąd pomocy - ani lekarz, ani pedagog - nie znajdą źródła odmiennosci, a potwór namacalny i groźny dla otoczenia istnieje. Nic mi nie dało przeczytanie tej książki. Wpadłam tylko w depresyjny nastrój. Lepiej jej nie czytać wcale.

W ramach DKK jeszcze raz musiałam sięgnąć po książkę Doris Lessing. Musiałam - słowo oddaje mój zachwyt. Apetyt nie wzrósł mimo entuzjastycznych recenzji. Literacki Nobel, a ja nic. Ot, durna...
UWAGA! SPOILER!
Dobrze, że Ben zginął, bo nie będzie trzeciej części. To chyba najkrótsza recenzja.
(książka ma kilka lat, to pewnie mogę nawiązać do zakończenia?)
Ponadto uwagę zwróciła fatalna edycja. Roi się od błędów ortograficznych! - s. 29 stróżka śliny spłynęła mu na brodę; s.119 zdjęła z pułki plastikową butelkę; s.138 wywarzono drzwi...
A to nas PIW uraczył!
Dostało się też Polakom. Na s. 22-23 czytamy:
Oprócz Bena na farmie pracowali Polacy, głównie studenci. [...] Kiedy chłopak spał, jeden ze studentów, którzy tak lubili śpiewać i żartować, ukradł jego pieniądze.
To by było na tyle.


Zdjęcia okładek z Internetu.

niedziela, 4 grudnia 2011

Piękne czasy i piękne kobiety

Sławomir Koper Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej

Wiedziałam, że to się tak skończy! Tylko zajrzałam, żeby napisać o Lilce z Kossakówki i ... przepadłam. Planowałam lekturę dopiero pod choinką, a tu kradłam chwile, żeby połknąć choć jeden rozdział. A to dnie i noce pani Marii, za chwilę Rodziewiczówna na włościach, potem Nałka zafascynowana sobą i światem, skandalizująca Krzywicka, odmienna Komornicka, muzy Witkacego...
Koper - historyk obyczajowości - ściąga je z piedestałów i ukazuje w domowym zaciszu, "w szlafroku i w kapciach". Opowiada zajmująco, ze swadą. Taktownie krąży po prywatnych salonach, zaglądając czasem i do alkowy, ale uchyla kotary na tyle, na ile chcieliby sami pokazujący. Połączył zręcznie różnorodne źródła informacji. Znane mi są doskonale dzienniki Dąbrowskiej, Nałkowskiej, Kowalskiej, Iwaszkiewicza, jednak tu kunsztownie zaprezentowane fragmenty czyta się z przyjemnością. Według mnie największym atutem książki jest popularyzacja historii. Dla zawiedzionych, czyli kochających daty, fakty, nazwiska, dokumenty, autor pracowicie spreparował odniesienia bibliograficzne. Ja też zasiadłam do zakupowań poszukiwań i z listy trafiły już na moje półki:
- A.Garlickiego Piękne lata trzydzieste,
- A.Grzymały - Siedleckiego Niepospolici ludzie w dniu swoim powszednim,
- L.Malinowskiego Miłości marszałka Piłsudskiego.
Wiele niedostępnych z powodu zaporowych cen, jak chociażby święcące triumfy książki M.i J. Łozińskich. Za rok, może dwa...


Tu powinnam skończyć pisanie posta. Niestety, tak się nie dzieje. Po zamknięciu książki duchy Dwudziestolecia nadal snują się po zakamarkach domu z papieru. I cisną się na usta pytania. Czy zawsze tak było? Czy każda znana postać wiodła tak nienormowane życie, pełne skandali i afer? Czy nie było kochających się małżeństw, żyjących w jednym związku, bez konwersji, bez skłonności biseksualnych? Czy takie życie opisane byłoby nieciekawe?
Kto bywa częstszym gościem na moim blogu, orientuje się nieco w moich poglądach i uznawanych wartościach. Spodobało mi się użyte ostatnio przez Rafała Ziemkiewicza określenie "nowoczesny endek" i bardzo mi po drodze w tym kierunku. Jeśli endecja i Dwudziestolecie, to i Roman Dmowski. Co on ma wspólnego z tym postem? Ano ma.  Onegdaj miał się zakochać w Marii z Koplewskich Juszkiewiczowej. Niestety, bez wzajemności. "Piękna Pani" - jak ją nazywano - została żoną Piłsudskiego. Dmowski nigdy już nie związał się z żadną kobietą. Oddał swoje życie polityce i Polsce. Nie omieszkałam spytać pana Sławomira Kopra, czy - biorąc pod uwagę zainteresowanie epoką - mogę liczyć na opisanie mojego idola? Z uśmiechem odparł, że nie. Szkoda. Chętnie widziałabym połączenie jego gawędziarskiego stylu z biografią innych znamienitych osób. No to poczekam.

Sławomir Koper, Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej, Bellona, Warszawa 2011
http://www.slawomirkoper.pl/

niedziela, 27 listopada 2011

Sandomierski szeryf w akcji

Jeśli są kryminały z wyższej półki, to Ziarno prawdy Zygmunta Miłoszewskiego stoi z pewnością na najwyższej. To powieść noir - mamy samotnego, oczywiście przystojnego prokuratora, rytualny mord i rozpływającą się we mgle zjawę chasyda. Rzecz dzieje się nie byle gdzie, bo w królewskim mieście. Na początku dla Szackiego Sandomierz to monochromatyczny świat, gdzie kościołów jest więcej niż knajp. Ta koszmarna dziura staje się znośnym miejscem dopiero wtedy, gdy pojawia się trup. I to nie byle jaki! Ginie chodząca dobroć, uśmiechnięta nauczycielka, prowadząca zielone lekcje w czasie wycieczek rowerowych, społecznica, lubiana przez wszystkich. Mord okrutny. Wykrwawione nagie zwłoki, a w krzakach podrzucona brzytwomaczeta, rozpoznana później jako narzędzie do rytualnego uboju. Żeby nie było łatwo, dłoń zaszlachtowanej kobiety zaciska się na odznace rodła, będącego symbolem niektórych organizacji patriotycznych i narodowych. W ten sposób środek ciężkości w śledztwie przesuwa się z żydów na narodowców. I tak już będziemy krążyć cały czas. Będą odzywać się antysemickie legendy, o które nietrudno w kościelnym mieście żyjącym wielowiekową historią. Oczywiście "zagra" w pewnym momencie słynny obraz de Prevota, który do tej pory wisi w katedrze zasłonięty kotarą z portretem Jana Pawła II.

Nie będę zdradzać szczegółów śledztwa, bo drugi ważny plan powieści to rozmowy polsko-polskie. Bohaterów mamy dostatek. Różnorodnych i barwnych. Od lewicującej inteligencji z "Wyborczej" do tych spod znaku "Gazety Polskiej" i biało-czerwonej flagi widocznej przed domem. Wszyscy mają swoje zdanie, argumentację, dyskutują, ale przekonać się nie dają. Dużo tych wyplutych jadów i opinii. Posłuchać warto. Dla mnie - być może - to ważniejszy wątek. A z jaką wirtuozerią autor stwarza swoje  postacie! Czasem bardzo krótko, a jak celnie i obrazowo.

Sobieraj zamieniła się w gigantyczny foch - i taką ją od razu widzę!
Inspektor wyglądał raczej na typ człowieka, któremu należałoby oszczędzić tortury tłumaczenia, czym są esemesy. - no.
Był okres, kiedy nie zasnął, dopóki nie wsączył w siebie paru kropel erotycznego przygnębienia Iwaszkiewicza. - to się nazywa klasyczne wykształcenie.

I najważniejszy Sandomierz! Ten pocztówkowy cukierek i ten drugi, podziemny. Uroczy w każdym calu i w każdym momencie. Od lochów ciągnących się kilka pięter pod starówką do wieżyczki gotyckiej katedry. Sam autor dopowiada, że spędził w mieście kilka miesięcy i widać, słychać i czuć, że poznał je dogłębnie. Jakże inaczej opisuje znane zaułki, chociażby Piszczele.

W poszukiwaniu świeżej myśli i świeżego powietrza wyszedł z prokuratury, minął stadion, gdzie trwała jakaś afera w obronie budek z ziemniakami, i zaczął iść Staromiejską w stronę kościoła Świętego Pawła, mijając wille sandomierskiej elity i nowoczesny park Piszczele, urządzony w wąwozie o tej samej nazwie. Szacki nie widział tego miejsca przed remontem, ale podobno był to typowy zaułek pod wezwaniem Świętego Jabola, gdzie o każdej porze dnia można stracić dziewictwo wbrew swojej woli.

Rozpisałam się wyjątkowo. Oderwać się od tej książki nie mogę. Czas zatem na fanfary i przypinam na piersi autora kolejne odznaczenia: za język, za miejsce akcji, za barwnych bohaterów, za zmierzenie się z mitem, za inteligentny humor, za...
Dopiszecie zresztą sami po przeczytaniu. I na zakończenie. Miasto, które od strony literackiej kojarzyło mi się głównie z Myśliwskim, teraz będzie również grodem Miłoszewskiego, a literackie ścieżki na planie miasta zamieniają się w utwardzony dukt. Sandomierz literaturą stoi.

Zygmunt Miłoszewski, Ziarno prawdy, Warszawa 2011

Dodatek - dwie fotki z prywatnego archiwum. Zakotwiczone niebo na rynku i wąwóz lessowy - urokliwe miejsce spacerów.




środa, 23 listopada 2011

Lilka - elf z Kossakówki

24 listopada mija 120. rocznica urodzin Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej. Zajmuje zasłużone miejsce na literackim Parnasie. Wszak stworzyła nieprzemijający wzorzec kobiecej liryki miłosnej. Wciąż jest poetką dnia dzisiejszego, powiernicą zakochanych. Miejsce w sercu to piękne schronienie dla poety.
A ja zgubiłam środek. W czasach wzdychań, zalotów, rozstań i powrotów była mi bliska. Płakałam w poduszkę z chmielu, snem leczyłam bezmiłość, plątałam się w szklanej wodzie, w sieci wodorostów, żyłam bez powietrza i pragnęłam serca z lodu...
Potem odeszłam w prozę...

Towarzyszyła mi, gdy uczyłam się pierwszych głupich miłości. Teraz jest ze mną, gdy uczę się pięknie starzeć.
Mam przed sobą Ostatnie notatniki. Szkicownik poetycki II.
Podzwonne napisał Tymon Terlecki. Po śmierci przyjaciółki otrzymał od jej męża - Lotka - trzy ostatnie ocalone zeszyty z zapiskami. Dobrze, że je opublikował. Niektórzy nie mogą mu tego darować. Bo Lilka nadal powinna zostać w naszej pamięci jako czarująca panna z rodziny głośnej talentami. Dla mężczyzn - personifikacja kobiecości otulona w czar poezji. Dla kobiet - wróżka, czarodziejka, koliber, genialny dziwoląg stworzony przez Naturę. Takiej Lilki w Notatnikach już nie ma.

Jest rok 1945. Szpital w Manchesterze. Samotność i ból. Słaba znajomość angielskiego, zatem zdana  na łaskę i niełaskę nurse. Brak możliwości finansowych, by w pojedynkę walczyć z chorobą.

Cierpię potwornie. Na sercu, nerwach, dumie, instynkcie, imaginacji. Madzia oddala się coraz bardziej. Moja Madziu, jakąż masz dzisiaj okrojoną siostrę! Dziadówkę pod kościół!

Zamęt chorowania. Nastroje przechodzą w przerażenie. Blednie od smutno-poważnych spojrzeń lekarzy. Jednak i wtedy próbuje jeszcze tworzyć. Początkowo poetycki nastrój przechodzi w ból strachu. Notuje zmiany w wyglądzie. Ma świadomość stawania się kobietą bez glamour. Podaje coraz bardziej drastyczne szczegóły. Fizjologia. Leki. Czas wlecze się czyśćcowo.

Stan taki nie wymaga obaw - bowiem są same obawy. Nerwy mam w stanie kraczącym i wirującym w kółko jak postrzelane ptaki.

Znosi wszystko z pokorą.

Pokora wszystko zabija. Pokora to popielaty welon. Sama go sobie uszyję i sama narzucam.

Dziewiątego lipca 1945 roku zakończyła życie, mękę, twórczość.

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Ostatnie notatniki. Szkicownik poetycki II, Toruń 1993
Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania. Polecam też piękny rozdział w książce Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej Sławomira Kopra (o całości wkrótce).

sobota, 19 listopada 2011

Ja i kryminał? Czemu nie?

Stęskniłam się za czymś zwyczajnym, co ma początek i koniec, co nie wymusza dalszych poszukiwań, zamawiania, wertowania. Tak pisałam w komentarzach.   I tak zrobiłam. Musiałam. Bo jestem ciągle w biegu, bo doba za krótka. A Sny Janusza Koryla to w sam raz lektura na jeden dobry wieczór. Męska rzecz. Gęsta.

Pierwszy obraz makabryczny - noc, środek lasu, ciało wisielca, czarny gawron zawzięcie dziobiący nieruchomą głowę... Brrrr... Wciąga. To tylko sen!
Ksiądz Eugeniusz budzi się z bijącym sercem. Jednak koszmar dopiero się zaczyna, bo proboszczowe sny ... się spełniają! Co jest najgorsze? Że nasz bohater wie, a pomóc nie może. Jak ma zachować się wobec osób, z którymi się spotyka, rozmawia, a przewiduje, że spotka ich los z sennych majaków? Czy podać komunijny opłatek Jagodzie, który zgwałci i udusi niewinną, spokojną dziewczynę? Cóż zrobić, gdy widzi właściciela żółtego poloneza pochylonego nad kupą złomu, nieświadomego, że potrąci śmiertelnie kobietę? Prorocze sny stają się przekleństwem. Mówić głośno? Nie mówić? Policja? Prasa? Może kogoś uratuje? Czy można oszukać przeznaczenie? Ujawnienie faktów wywołuje psychozę wśród mieszkańców małego miasteczka, a ich życie na beczce prochu zamieni się w czekanie na eksplozję.
Pewnie jesteście ciekawi, jak to się skończy. Zdradzę więc, że ostatnie zdanie zapachnie... lawendą.
Aż mnie korci, żeby napisać, że autor z Podkarpacia, że prowadzi po znajomych kątach. Myślę jednak, że Janusz Koryl zasługuje na to, by być polskim, a nie tylko rzeszowskim pisarzem. Chwała mu za to, że ożywił prowincję, dał zaistnieć barwnym typom, jak np. Salicyl. Dobiera akuratne słowa, nie rozcieńcza, by zwiększyć objętość. Jest sobą. Niekonwencjonalny. W prozie i w poezji. I niech tak zostanie.

Janusz Koryl Sny, Wydawnictwo DREAMS, Rzeszów 2011
Publikacja nagrodzona przez internautów jako najlepsza książka na jesień.



piątek, 11 listopada 2011

Nasza Ojczyzna w poezji

Tradycja - święta rzecz. Anielka prezentuje poezję z babcinej półki.

Artur Oppman
Ojczyzna twa, dziecię,
To cały ten kraj,
Te lasy i pola,
Ten ogród i gaj,
I strumień, co srebrnie
Pod słońca blask drga,
To wszystko, to wszystko
Ojczyzna twa!


Juliusz Słowacki
Ta ziemska... chociaż nie wieczna,
Ojczyzna moja serdeczna...
Gdzie mię nikt nie zobowiązał
Sercem... a jednak jej służę,
Bom się do niej serdecznie przywiązał,
Bo jestem jak pies na sznurze
Sercem do niej przywiązany.

Księga Narodu Polskiego - Adam Mickiewicz
O wojnę powszechną za wolność ludów,
Prosimy Cię, Panie.
O broń i orły narodowe,
Prosimy Cię, Panie.
O śmierć szczęśliwą na polu bitwy,
Prosimy Cię, Panie.
O grób dla kości naszych w ziemi naszej,
Prosimy Cię, Panie.
O niepodległość, całość i wolność Ojczyzny naszej,
Prosimy Cię, Panie.
W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. - Amen

Te  piękne wiersze pochodzą z tomiku Nasza Ojczyzna w poezji. Wyboru  dokonał Jan Hojnowski. Wydawnictwo SPES z Krakowa znalazłam w ubiegłym roku na Targach Książki.

niedziela, 6 listopada 2011

Nie myśl, że książki znikną

Tak, kochani. Byłam na Targach Książki w Krakowie. RAJ. To nic, że gorąco, ale można było wachlować się folderami. To nic, że nogi bolały, wszak można było przycupnąć na schodkach. To nic, że co rusz ktoś kogoś potrącał, a zza pleców prawie nie było widać wystawców. Nic to. Było bajecznie. Wkoło książki, książki, książki... Zero zainteresowania (z mojej strony) wyrobami książkopodobnymi, czyli audiobookami itp. Miliony szeleszczących, pachnących kartek papieru. Nie znikną, bo rodziny spacerujących moli budzą nadzieję, że jest nas duuuuużo. Spotkania ze znanymi i lubianymi. Największa ciżba przy osobach medialnych: P.Kraśko, Z.Wodecki, Kora Jackowska, B.Pawlikowska, E.Dzikowska...
Przygotowałam się solidnie. Miałam plan hali i kolejne godziny spotkań autorskich. Po pół godzinie poddałam się i dałam się nieść fali.
Buszowałam do ostatniej złotówki. Oto moje zakupy. Wszystkie z dedykacjami. Doszłam do wniosku, że pozostałe skarby mogę nabyć w przyszłości, a spotkanie z autorem to rzecz jedyna i niepowtarzalna.
i nie zmieścił się ze względu na format:


U góry od lewej prezentują się:
Wojciech Cejrowski Rio Anaconda i Gringo wśród dzikich plemion - kocham p.Wojtka za jego konserwatyzm w poglądach, za WC Kwadrans i ogólnie za całokształt. Wyznałam tę swoją miłość, chociaż w "taśmociągu" trudno było zaistnieć.
Sławomir Koper Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej - dołączył do trzech pierwszych zadomowionych tomów. A rozmowa z autorem zajmująca!
Graham Masterton Dżinn - tak, to dalej ja. Zakup dla syna, bo to nie mój klimat.
Ewa Kopsik Uciec przed cieniem - prawdopodobnie smutna bardzo, ale liczę na kilka odkryć. Ta książka ma być jednym z nich.
Agnieszka Lingas - Łoniewska Bez przebaczenia i Zakręty losu - tyle o nich słyszałam! Autorka - przemiła. Nie z tych, co zawodowo uśmiech przyklejają.
Anne B.Ragde Ziemia kłamstw i Raki pustelniki - mam nadzieję na wyśmienitą lekturę. Czasem zawierzam intuicji i pozwalam książkom się wybrać. Może będzie jak rok temu z książką Ukryte godziny, kiedy niespodziewanie znalazłam perełkę.
Alan Bradley Zatrute ciasteczko - kupiłam pierwszą z serii, bo jeszcze nie jestem "zatruta" miłością do Flawii, a jeśli się tak stanie, dokupię. Tym bardziej, że ostatnia część ma okładkę w moim ulubionym kolorze.
Jarosław Kret Mój Egipt - mam już Moje Indie, czytało mi się jak najlepiej, więc dlaczego nie? Autor przesympatyczny.
Janusz Koryl Sny - nowość, intrygująca. Na dodatek z Podkarpacia. Musiałam to mieć!
Marek Harny W imię zasad - stęskniłam się za kryminałami. Są niewymagające. Mają początek i koniec. Wciągają logiką.
Ewa Stadtmuller ( wiem, pisownia) Niechaj cię strzegą dobre anioły - do anielskiego wyzwania.
Zeszyty Literackie
Jacek Dehnel Fotoplastikon - dołączył do Lali . Nie wiem, czy podoba mu się towarzystwo Dmowskiego, ale według mnie to bardzo dobre towarzystwo!

Co jeszcze? Mnóstwo zakładek, folderów, katalogów, kalendarzy... A te łakocie dla duszy to lawendowe blaszane pudełko ze "skrzydlatymi słowami" do losowania.

I specjalnie dla Lirael, która nie mogła przybyć do Krakowa - tadaaaam - sam Alan Bradley!

Uprzedzam pytania. Nie, nie piszemy wspólnie dalszych części przygód Flawii. Próbuję wytłumaczyć, co to za litera "ł".
Tyle. Biegnę do moich skarbów. Jak tu wytrzymać rok do następnych targów?


wtorek, 1 listopada 2011

Anioły Mądrego Życia - cd.

Anioł Przemijania i Zmiany


Wzruszenie - to czasu przemijanie
Był dom ale już go nie ma
Znikły świętej pamięci gęsi kaczki drzewa
(...) szczęście to przemijanie
nam też zniknąć trzeba (J.Twardowski)






Nasze życie jest ciągłym umieraniem i powstawaniem z martwych. Największą sztuką jest zaakceptowanie faktu, iż wszystko przemija, zmienia swoją formę. Wewnętrzny spokój osiągniemy, gdy nauczymy się czerpać radość z tego, że nie ma stałości, wszystko jest w ruchu. Nieustannym.

Jedyną stałą rzeczą jest zmiana. Nie można dwa razy wejść do tej samej wody. (Heraklit)

piątek, 28 października 2011

To nie jest książka dla Was!

O nie! Ona jest cała moja. Bo o mnie i innych dojrzałych kobietach.

Sonia Raduńska Solo
Jesteśmy jak śliwki węgierki wiszące na drzewie w październiku; trochę już podmarznięte, zmarszczone, ale najsłodsze i gęste od treści.

Przeczyta to jakaś małolata żądna sensacji albo singiel zwabiony tytułem i zawiodą się. Egzaltowana, ekshibicjonistyczna, nademocjonalna! - zaczną utyskiwać, a potem napiszą niepochlebne recenzje. A ta książka na nie nie zasługuje. Wyjątkowo! Dlatego powinna trafić wyłącznie w dobre ręce! Zauroczonych Białymi zeszytami Soni Raduńskiej (Jolanty Włoch) nie trzeba przekonywać, bo to dalszy ciąg dziennika Soni. Nasza Sonia - psycholog, była żona, matka dorosłych już dzieci, a przede wszystkim kobieta - snuje opowieść o radości ze zwyczajności życia. Gdzie przynależne miejsce mają pies i kot, gdzie bez pośpiechu można sączyć martini i gapić się na morze bez poczucia zmarnowanego czasu. Łaska bezmyślności i bezcelowości. Zachwyca poetycka proza i czytać bez ołówka się nie da. Może parę wyimków? Proszę.

Obudziłam się szczęśliwa tym najprostszym, pierwotnym gatunkiem szczęścia, które wymaga tylko świadomości istnienia.[...]Naoddychałam się, nauśmiechałam, pozwoliłam rozpuścić się napięciom w mięśniach.
Przekwitam. Więc to już. A kiedy patrzę na swoje zdjęcia z Grecji, widzę dziewczynę. Widać, że nie smarkatą, widać, że dorosłą, ale doprawdy nieminioną. Grecja była w samą porę. Zwieńczenie pełni. Teraz księżyca ubywa.
Mniej pracować, mniej kupować, wydawać mniej, za to rozważniej. Więcej odpoczywać, spacerować, spotykać się, przyjaźnić, kochać, zagapiać, lenić się, ślamazarzyć, bawić się ze zwierzętami, rozmawiać z nieklientami, BYĆ!
I jest wybór: albo napiszę ponurą prawdę, albo będę dzielnie łgać. A materia, utkana na mój przyodziewek z dzielności i pogody, poprzecierała się i przez dziury prześwituje zmęczenie, zwątpienie, smutek. Raptem pojedynczość boli i raczej pachnie bezmiłością i opuszczeniem niż wolnością.
Czas strat i egzaminu dla mnie: czy dojrzałam do ich przyjmowania. Strata Psa i Kotki. Strata młodości, szczupłości, zwinnego - bezbolesnego, gładkiego - ciała.[..] Przyjmuję wszystko łagodnie. Tylko obszar za mostkiem cięższy, ciaśniejszy.

Oswaja śmierć. Gdy żegna kolejnych bliskich, zastanawia się, czy będąc w szpitalu, chciałaby znać prawdę o zbliżającym się końcu. Tak. Jednym ludziom powiem "przepraszam", innym "dziękuję". I posprzątam na biurku. Przytacza słowa Astrid Lindgren: Trzeba żyć tak, żeby się przyzwyczaić do śmierci. Tak myślę tra la la. I te ostatnie "tra la la" są esencją!

Dużo mówi o samotności, z którą staje twarzą w twarz. Zna prawdę. Zamyka ją w metaforze: Chłodna nagość niedzielnej samotności.

Nie boi się marzyć, ale gdy po występie powiedziała do Tancerza Tanga, że świetnie tańczy, ten odpowiedział, że jego mamie się nie podoba. Głupie młode serce! Tragizm przemijającej kobiecości.
Mówi o sobie: Moja dusza inaczej wyobraża mnie sobie i nie umie rozpoznać się wśród  tych zmarszczek. Jakim intymnym zajęciem jest oglądanie własnych fotografii, zwłaszcza tych najnowszych...

Bogactwo tej książki to również mnogość cytatów i odniesień. Raduńska szuka swoich zdań u innych, przeplata cudze i swoje przemyślenia. W innych książkach złościłam się, że są wypełniaczami, tutaj - pasują i tworzą harmonijną kompozycję. Nie wszystkie przywołane głosy są przeze mnie uznawane za autorytety (przyznaję), ale słucham ulubionych: Holoubka, Kondrata, Myśliwskiego, Mertona, Osieckiej, Maraia... Tekst upstrzony jest także rzucanymi tu i tam cudnymi miniaturkami haiku. Nie brakuje wypowiedzi o książkach i czytaniu w ogóle. Tu głos zabierają Eco, Fadiman, Miller... Czy przyszło Wam np. do głowy, że książka ma ciało? Ciało, które chce być dotykane, pieszczone, głaskane, ma nie tylko czytelnik. Ciało ma także książka. Co na to miłośnicy audiobooków i innych tworów książkopodobnych?
Albo archetyp - DOM - zdefiniowany na nowo. Dom to miejsce, w którym trzyma się książki.

Autorka zadaje fundamentalne pytania dotyczące egzystencji, ale również zastanawia się, jaka poru roku panuje w niebie? Też uważam, że lato jest darem nieba i ziemi, a jesień to pora roku od macochy. Szare wilki - pyszne określenie listopadowego stanu duszy.

Czy jest coś, co mi się w książce nie podoba? Owszem. Praktyki buddyjskie. Hasła pacyfistyczne. Wojna iracko-amerykańska, która rozrywa snutą liryczną pajęczynę...

Jednak zwycięża myśl: NIE PĘDŹ. BĄDŹ. Tylko tyle. Aż tyle.

A nie mówiłam, że to  nie jest książka dla Was?

Sonia Raduńska, Solo, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2011 - wszystkie cytaty pochodzą z tej książki.
Książka daje początek "Serii z różą".

sobota, 22 października 2011

Beznadziejnie zakochana w zabytkach

Jeszcze kilka dni temu spacerowałam po cesarskim mieście. Teraz kupuję przewodniki, robię zdjęcia, kompletuję album. Utrwalić wrażenia. Ale po kolei.
Najpierw Bratysława. Dotarliśmy późnym popołudniem, więc na zamkowym wzgórzu znaleźliśmy się wraz z zapadającym zmrokiem. I to było piękne - spacer po nastrojowo oświetlonej starówce. Wybrałam zdjęcie z urokliwą latarnią (tylko bez uśmieszków proszę). Na dole stepowałam na jakichś dziwnych płytach, zerkając na zamek, który teraz wyglądał jak odwrócony stół. Dalej w drogę!
Spotkanie z Wiedniem zaczęliśmy od pałacu Schonbrunn (darujcie umlauty). Zwiedzanie z audioprzewodnikiem dało możliwość dostosowania tempa i zatrzymania się w dowolnym miejscu. Nawet można było powalcować w balowej sali! Później obowiązkowo sesja zdjęciowa w barokowych ogrodach na tle Glorietty.


Objazd Ringiem, ogólna orientacja i rozpoznawanie obiektów. Budynek secesyjny z ażurową "główką kapusty" - ponad 3 tysiące laurowych liści. Wiedeńska Opera Państwowa - raj dla melomanów. Stadtpark z pomnikiem króla walca - J.Straussa.  Z daleka Spalarnia, która udowadnia, że codzienność może być piękna. Zielona kopuła nad bramą św. Michała. W prawo, w lewo, w prawo...
I powrót do centrum. Od katedry św. Szczepana (cud świata), obok zegara Anker z przesuwającymi się figurkami, przeszliśmy już w podgrupach na Kohlmarkt - ekskluzywną ulicę. Jak nie skusić się na wejście do słynnej cukierni Demela? To najelegantsza pułapka na miłośników słodyczy, otwarta w 1786 roku, a bywała tu sama Sisi. Cudem zwolnił się maleńki stolik i siedliśmy w międzynarodowym towarzystwie. Czekając na aksamitną kawę Melange i torcik Sachera, można przyglądać się pracy cukierników za ogromną szybą. Żal wychodzić, ale woła nas Hofburg.

Stajemy przed pomnikiem Marii Teresy, gdzie przewodnik wskazuje pałacowe budynki i każe sobie wybrać muzeum. Dokonaj mądrego wyboru! Mój padł na Prunksaal - reprezentacyjną salę barokową Biblioteki Narodowej. Na orzechowych regałach zabytkowe rękopisy, przesuwane drabinki, piętra... - arcydzieło!

Poczłapałam dalej. Myślałam, że już nic piękniejszego nie ujrzę. A tu urokliwe kafejki i opowiadania najwspanialszego pod słońcem przewodnika. Znamy piosenkę o Augustynie, a on wędrował w czasie zarazy od winiarni do winiarni. Gdy się obudził, leżał w dole z umarlakami. Teraz siedzi w piwnicy i zbiera grosze. A w ogóle to Austriacy nie przyznają się, że pierwszą kawiarnię otworzył Polak! Kulczycki za zasługi w bitwie wiedeńskiej otrzymał od samego Sobieskiego worki z kawą (były traktowane jako karma dla zwierząt). Zaczął parzyć napój i sprzedawać, ale sukces odniósł dopiero w momencie, gdy posłodził go miodem. 

W tym dniu wystarczyło nam jeszcze czasu na  Belweder - letnią rezydencję księcia Eugeniusza Sabaudzkiego. Piękne wnętrza i tarasowe ogrody z małą architekturą, ale najsłynniejszy jest chyba z powodu "Pocałunku" Klimta. Malarza w czasie wycieczki do Włoch zauroczyły mozaiki w Rawennie i Wenecji, wykorzystał więc styl i stworzył  migotliwe, zmysłowe dzieło.
Zbliża się wieczór. Po kolacji jazda na Kahlenberg, a w drodze powrotnej Grinzing. Winiarnie pełne Polaków. Trudno znaleźć wolne miejsca, bo z każdego okna płyną  dźwięki o góralach, którym żal i o sokołach, które krążą nad Ukrainą.
Na moje nieszczęście jest też kiczowaty Prater. Nie uwiódł mnie. Robię fotkę przed diabelskim młynem, który kręci się od 1897 roku i uciekam.

Dobrze, że jeszcze został jeden punkt programu - Hundertwasserhaus. Nocą robi niesamowite wrażenie. I przynajmniej nie ma tłumów. Uffff...


Proszę wycieczki, czas wracać. Lednice w Republice Czeskiej. Piękny, a rzadziej odwiedzany neogotycki pałac otoczony dwustuhektarowym parkiem - dawna letnia rezydencja arystokratycznego rodu Liechtensteinów. Stawy, las, sztuczne ruiny, minaret, oranżeria... M.in. podziwiam misternie rzeźbione ażurowe schody wykonane z jednego pnia dębu, a także obraz Rafaela Santi.
Rozrzucam eurocenty. Wszak kto grosik wrzuci, to z pewnością tu wróci.

czwartek, 13 października 2011

Ostatnia miłość Kraszewskiego

Za kilkanaście godzin powitam Wiedeń. W krew już mi weszło wyszukiwanie literackich tropów, ale tym razem moje zdziwienie osiągnęło apogeum, bo spodziewałam się  Austriaka, Niemca,  a spotkałam... Kraszewskiego. I jego wiedeńską miłość. W tym mieście wszystko jest możliwe.
JIK ma 69 lat, ona - czterdzieści mniej. Christa del Negro jest dziennikarką. Wiele podróżuje, kocha Włochy, Francję, ale odbywa też egzotyczne podróże, jak ta do źródeł Nilu. Świetnie zna języki włoski i francuski, a za chwilę będzie żałować, że nie zna polskiego.

Wiedeń, dworski teatr operowy, uroczystość z okazji pięćdziesięciolecia pracy pisarskiej. W loży pojawia się "uderzająco mały pan. Miał szaroniebieskie oczy o przyjaznym spojrzeniu i rzadko spotykanym blasku" - napisze za kilka lat w pamiętniku. Hrabia, zachwycony piękną brunetką, proponuje jej przekład Hrabiny Cosel. Ożywia się korespondencja. Na gwiazdkę do listu JIK dołączył notesik w oprawie z kości słoniowej i z własnoręcznym szkicem drezdeńskiej willi. Christa przesyła pisarzowi gipsowy odlew dłoni, którą onegdaj całował z zachwytem. Pisarz osamotniony, spragniony ciepła, patrzy z nadzieją na otwierającą się słoneczną ścieżkę. "Waham się ... powątpiewam... Za późno, za późno!". Listy płyną we wszystkie strony. Zofia Kraszewska, która została w kraju i nie widziała się z mężem od niemal trzydziestu lat, na wieść o romansie, spaliła kilkaset mężowych listów. Za to 841 listów Kraszewskiego do żony można oglądać w Bibliotece Jagiellońskiej. Christa zachwyca się listami od pisarza, bo przydają jej radości życia.  A kłopotów nie brakuje. Niemiecki dziennik drukuje tłumaczoną powieść w odcinkach, ale tempo tłumaczenia i kłopoty ze wzrokiem przysparzają problemów. Z pomocą przychodzi Kraszewski i proponuje Chriście płatny urlop zdrowotny. Adorowaną kobietę i jej matkę wita i przyjmuje godnie, organizując wycieczki, wystawne kolacje, obsypując prezentami. Jednocześnie zazdrośnie strzeże i obraża się, gdy ukochana rozmawia z napotkanym malarzem. Zakochany po uszy pada na kolana w zamkowej kaplicy i oświadcza się. Odpowiada mu milczenie, jednak "kochany staruszek" podejmuje starania o unieważnienie małżeństwa. Po pięciu tygodniach z Rzymu przychodzi odpowiedź, że mężczyzna w tym wieku ma czas tak krótki, jaki mu opatrzność pozostawia, zatem nie ma potrzeby, by się rozwodzić. Kolejne rozstania, spotkania, korespondencja. I następny sponsorowany wyjazd do Prowansji. W nadmorskiej willi Christa przyzwyczaja się do dyktowania tekstów. Gdy pod koniec życia straciła wzrok, właśnie dzięki tej metodzie będzie mogła napisać i opublikować swoją jedyną książkę - "Na zawsze połączeni".
A Kraszewski? Spotkali się we wrześniu 1881 roku na Międzynarodowym Kongresie Pisarzy. Piękna dziennikarka towarzysząca pisarzowi w czasie wycieczki na Kahlenberg poznała innego mężczyznę, przyszłego męża. Umawia się z nim na spotkanie w mieszkaniu wynajętym przez Kraszewskiego. Korespondencja zamiera. Po śmierci pisarza Christa notuje: "Straciłam w nim najbardziej bezinteresownego przyjaciela."  Nic o uczuciach.

Opracowanie na podstawie artykułu Haliny Iwanowskiej "Polonika" nr 164

niedziela, 9 października 2011

Ja muszę być sławnym!


Napisał w liście do matki Józef Kraszewski. I tak się stało. Jest czytany po latach, co widać w czasie blogowych spacerów. Trawiona wyrzutami sumienia, że ledwie nieliczne powieści poznałam, zatrzymuję się choć na chwilę. Dalibóg, niemożliwością wydaje się napisanie kilkuset powieści bez pomocy "pisarzy widm". Skąd czerpał wenę? Jaką drogą kroczył do dorosłości? I oto wpada mi w ręce Chłopiec z Romanowa Moniki Warneńskiej. Wprawdzie adresowana do młodzieży, ale format i kaliber powieści w sam raz do torebki i dla umęczonej pracą głowy.

Zatem Lubelszczyzna - kraj dzieciństwa i serdeczna pamięć. Wieloma elementami i motywami wracać będzie w powieściach i opowiadaniach. Romanów i Dołhe - tu pierworodny syn Jana i Zofii czuje się jak ryba w wodzie. Nie jest skory do zabaw z młodszym rodzeństwem. Najchętniej błądzi po parku i ogrodzie, często szepcząc do siebie. Sensat jakiś rośnie z tego dzieciaka - zastanawia się ojciec. Gdy tylko zaczyna stawiać pokraczne litery, próbuje układać powieści. A czasy były ciekawe. Rok urodzenia Józia to pamiętny odwrót armii napoleońskiej w 1812 roku. Nie milkną rodzinne wspomnienia. Pełno ich w albumach i sztambuchach prababki Konstatncji. Piór gęsich, wyciąganych z jej kałamarza, nie zapomni nigdy. Tak jak wieczorów poświęconych lekturze, skupiających całą rodzinę. Przywoła je na kartach niejednej powieści.
Czas do szkoły. Ta pierwsza w Białej. Dziesięciolatek odkrywa nowe, nęcące światy, chociaż nie wszystkie przedmioty lubił jednakowo. Nie miał nigdy "smaku" do rachunków i do wszystkiego, co wiąże się z cyframi. Skwapliwie wypełniał seksterny (grube kajety) na pozostałych lekcjach. Jednak najmilsze chwile to te, kiedy rzucał się z łakomstwem na książki. Już wówczas jakiś węzeł sympatii łączył mnie z książkami - napisze - czułem na ich widok to, co czuje młodzieniec, gdy ujrzy przeznaczoną mu od wieku - kochankę. [s.46] Po latach napisze również, że w Białej przebył najlepsze dziecinne lata i tu duszę na świat otworzył. A miasto ożyje pod piórem na kartach powieści "Wielki świat małego miasteczka".
Dalej wyruszy do Lublina. W nowej szkole interesuje go historia, też rysunki i języki obce. Gdybyż nie zgryzota z matematyką! Całą pociechę stanowią książki i wędrówki po mieście. Mury tworzyły malownicze tło dla treści wyszukanych w lekturach. Marzył, by miasto owe opisać.  Jednak szkolne kłopoty potęgują bunt przeciw lubelskiej edukacji i metodom nauczania. Epogeum nastąpi w dniu zakończenia roku szkolnego. Wydarzył się skandal, nie notowany dotychczas w kronikach. Chłopiec z Romanowa, rozżalony, dotknięty, upokorzony, podczas głośnego wyczytywania listy najlepszych uczniów, z całej siły cisnął o podłogę seksternami i książkami. Potem wybiegł z sali uniesiony gniewem. [s.87] Nie mniejszy musiał być gniew rodziców, gdy syn wrócił bez nagrody i bez promocji.
Świsłocz - to kolejny zakład edukacyjny, gdzie syn państwa Kraszewskich trafia po wakacjach z opinią krnąbrnego, hardego i upartego ucznia. Zmienia ją powoli, a koledzy i profesorowie widzą w nim mola książkowego, który w szpargałach lubi ślęczeć. Wtedy profesor Walicki wskazuje mu drogę prowadzącą w przeszłość literatury rodzimej. Przecież taka proza dźwięczy jak kruszec najszlachetniejszej próby! Jak szczere złoto...[s.98] Pociągał go język ojczysty. Sporządza wypisy literackie, opracowuje glossarium, wertuje zbutwiałe papierzyska. Tak to w mgnieniu oka dwa lata przebiegły i nasz bohater już z nagrodami i świadectwem maturalnym rusza do Wilna. Młody człowiek spragniony książek, łakomy wiedzy, znajduje się w swoim żywiole. Uczy się kilku języków i spełnia zachcianki wiedzy niezliczonej. Wilno z lat akademickich utrwali na kartach "Powieści bez tytułu".  Wiele tu źródeł jego powieści historycznych. Tropi pamiątki: rozsypujące się w proch resztki obwarowań miejskich, ślady szańców, sędziwe kurhany. Szpera po archiwach. Ślęczy nad starymi dokumentami. Zapisuje skrupulatnie treść nagrobków oglądanych na cmentarzach. [s.124] To miasto jest świadkiem pierwszych prób druku, pierwszych pieniędzy zarobionych na tłumaczeniach...

I tak doszłam do lat dojrzałych, jakże płodnych! O przyjęciu jego powieści przez czytelników doczytuję w Parnasie polskim  w oprac. Haliny Przewoskiej.  Otóż pierwsza do Kraszewskiego przylgnęła płeć piękna. Do niej trafił i przez nią rósł w popularność. Mówiono nawet, że on czytać nauczył, rozpowszechniając tę potrzebę. Trafiał do tych, co po francusku nie umieli. Na stronie 120. czytamy: Świat przeto dla nas deskami zabity i przez te to deski przerzucał Kraszewski powieści swoje, które kobiety chwytały i w kurs puszczały. Modnym stało się rozmawianie o czytelnictwie, jednak dotyczyło to warstwy społecznej średniej. Na progu chłopskim literatura zamierała, a salony magnackie innej niż francuska nie wpuszczały.

Tyle znakomitości literackich w odniesieniu do JIK-a, że jeszcze kolejny post poświęcę.

Jeszcze jedna myśl mię naszła, gdym w historii się nurzała. No, przechodzę na polsko-polski. Gdy tak czytałam o kolejnych miastach, oddałam się marzeniom, żeby tak przejść dziś po śladach pisarzy. Wiem, że sporo w Internecie, że w przewodnikach, ale to nie to. Mam książkę "Polskie gniazda literackie", ale nie czuć tam ducha opisywanych miejsc, a i drobne nieścisłości bywają. Gdybyśmy tak na blogach stworzyli Literacką Mapę Polski. Byłoby pięknie, gdyby każdy opisał swoje ulubione, bliskie miejsca, zamieścił zdjęcia. Jadę sobie gdzieś, a przy okazji wstępuję i podziwiam np. Oblęgorek, Czarnolas, Żarnowiec, Kielce... Ech, marzenia... A może wierzyć, że jednak się czasem spełniają?

Monika Warneńska, Chłopiec z Romanowa, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1965
Parnas polski we wspomnieniu i anegdocie, oprac. H.Przewoska, Warszawa 1964

sobota, 1 października 2011

Lawenda znaczy nieufność

Czas napisać o DKK. Właściwie dlaczego nie mam jeszcze takiej etykiety?
Dyskusyjne Kluby Książek, przytulone do bibliotek w całym kraju, skupiają małych i dużych miłośników słowa pisanego. Lubię te spotkania. Wytrącają mnie z kolein, którymi podążam w literackiej podróży. Moje własne wybory skupiają się na autorach, zainteresowaniu historią, zasklepiają mnie w słowiańskiej skorupce i pewnie po wiele książek bym nie sięgnęła. A tu przychodzę do czytelni i niespodzianka! Często dostaję lekturę z wyższych półek, nagradzaną. Czytam,  chociaż czasem drażni, zniechęca, ale nie odkładam, żeby móc dyskutować z innymi. Jednak zazwyczaj zamiast dyskusji następuje tylko wyrażenie opinii, gdy książka uzyskuje skrajne oceny. Co utkwiło mi w pamięci?

Hermańce B.Kosmowskiej - mała ojczyzna, uzależnienia, humor - pięknie to ujęła. To przyczynek do wyszperania pozostałych książek tej autorki.

Piąte dziecko i Podróż Bena  Doris Lessing - tylko zło jest ciekawe; smutne, dziwne książki. Nobel nie przekonał mnie do autorki.

Urania J.M.G.Le Clezio - Nobel 2008; nie miałam poczucia straconego czasu, bo czytałam pod stołem w czasie nudnego kursu.

Mężczyzna, który się uśmiechał H.Mankell - ja i kryminał? Nieprawdopodobne, a jednak. I czytało mi się nieźle. Chętnie wróciłabym do tego gatunku, gdyby czas "się wyczarował".

Dom na Kresach Philip Marsden - wolę, jeśli o Kresach piszą Polacy. Jednak tęsknota tkwi...

Biały Tygrys Aravind Adiga - Nagroda Bookera zresztą; po lekturze przestałam marzyć o podróży do Indii.

Bez mojej zgody i Krucha jak lód  J.Picoult - te książki tyle namieszały w moim blogowym życiu! Nie będę ich reklamować, ale ważne, że skierowały mnie w stronę eugeniki.

Rok Potopu Margaret Atwood - stek zlepków językowych praktycznie uniemożliwiających czytanie. Margaret - do szkolnej ławy!

Opowieść o Blanche i Marie P.O. Enquist - świetna! Odkrywa nieznane oblicza Marie Curie-Skłodowskiej i powinna być bardziej rozreklamowana (choć to nie noblistka jest główną bohaterką).

itd., itd.... Chyba was przekonałam, że warto rozejrzeć się, jeśli do tej pory nie bierzecie udziału w spotkaniach czytelniczych klubów.

Nie śpicie jeszcze? To jeszcze kilka zdań o książce tego miesiąca - czytamy Sekretny język kwiatów Vanessy Diffenbaugh. Gdyby zerknąć tylko na okładkę, to według opisu książka trafiłaby na półkę z romansami. Do końca tak nie jest. To przede wszystkim życie Victorii pokazane równolegle w dwóch planach czasowych: w wieku 10 lat i 18-latki. Dziewczyna w momencie osiągnięcia pełnoletności opuszcza placówkę socjalną i zostaje sama - bez zawodu, bez pracy, bez pieniędzy i bez wsparcia bliskich. Jej ucieczkę stanowią kwiaty, a ich dotyk koi ból życia. Rozumieć je kiedyś nauczyła ją Elizabeth. Dlaczego teraz nie chce jej widzieć? Dlaczego nie doszło do adopcji? To był jedyny ciepły, przyjazny przystanek w życiu pośród kolejnych rodzin zastępczych i domów dziecka. Stopniowo odkrywamy tajemnicę, poszerza się krąg bohaterów, obserwujemy rodzące się uczucie. Czy Grantowi uda się przebić otaczający Victorię mur? Chociaż sam zna mowę kwiatów, na przeszkodzie stoi niewypowiedziana prawda ukryta przed laty. Bo przecież się znali. Czy jest za późno, żeby naprawić dzieciństwo? Książka dobra, choć adresowana do młodszego odbiorcy.
Zaintrygował mnie tytuł. Nie należę do istot z lubością grzebiących w ziemi, a moje ulubione miejsce na działce to leżak i stolik kawowy, zerknęłam na bliskie sercu rabatki. Co też tam rośnie? Przekonana, że sekretny język kwiatów to język martwy, jak chociażby esperanto czy łacina, ułożyłam bukiet. Sprawdzam w słowniku (na końcu książki!), co mówią o mnie ulubione kwiaty:
  • lawenda - nieufność (dlaczego?),
  • macierzanka - aktywność,
  • bluszcz - wierność,
  • dziewanna - odważ się,
  • łubin - wyobraźnia,
  • mak - wspaniała ekstrawagancja,
  • gipsówka - nieskończona miłość,
  • malwa - ambicja,
  • wrzosiec - samotność...
Dziwny bukiet, hmmm.... Czy język kwiatów jest naprawdę martwy?

niedziela, 25 września 2011

Źródła pamięci. Grotowski-Kantor-Szajna

Co ich łączy? Rzeszów. Teatr. Miało być o imprezie, która właśnie odbyła się w stolicy Podkarpacia, a jej wspólnym mianownikiem byli ci ponadprzeciętni twórcy. Miało być, ale nie będzie. Bo utknęłam w jednej książce.

- Z czym kojarzy ci się Rzeszów? - pytanie kierowane do przyjezdnych. Najczęściej przywoływany jest pomnik hańby - Pomnik Walk Rewolucyjnych - relikt minionej epoki.  A jest w tym pięknym mieście też "Przejście" - instalacja Józefa Szajny. Ponieważ czas jej narodzin to przełom wieków, kojarzyła mi się zawsze z przejściem człowieka w nową erę. Po przeczytaniu książki 18 znaczy życie Jerzego J.Fąfary  symbol ten nabrał nowego znaczenia.

28 maja 2006 roku. Ściana śmierci w KL Auschwitz. Papież Benedykt XVI spotyka się z byłymi więźniami obozu. Jest wśród nich Józef Szajna.

- Ja przed tą ścianą już kiedyś stałem - głos Szajny załamuje się. Oddech przyśpiesza. Serce podbiega wysoko. [...]
Jak to: stał przed tą ścianą? W czasie wojny? Jakby stał, to przecież by nie żył. [s.7]. Numer 18729, teraz Józef Szajna, przeżył nie tylko obóz, ale również moment wyprowadzenia z celi śmierci na rozstrzelanie. Tutaj. W tym miejscu on już stał. Nagi, przerażony, pogodzony ze światem i śmiercią. Stał podtrzymywany pod ramiona przez dwóch więźniów z obsługi bloku nr 11. Zamknął powieki i wsłuchiwał się w przerażajacą ciszę placu, zanim rozerwie ją ten ostatni w jego życiu huk. Zamiast tego usłyszał jazgot otwieranych drzwi, tych samych, niskich drzwi, przez które wpada pisarz z rozkazem dnia. Był to jedyny w historii Auschwitz przypadek swoistej amnestii. [s.15].  Zmiana na stanowisku komendanta obozu przynosi akt łaski i zamianę kary śmierci na dożywocie w kompanii karnej. Więzień i komendant spotkają się jeszcze raz. W 1948 roku na zajęciach anatomii w krakowskiej ASP lekarz zdejmuje prześcieradło, którym przykryte były zwłoki. Szajna przerażony wpatruje się w twarz człowieka, który "uratował" mu życie. Przed nim twarz komendanta A.Liebehensela, skazanego na karę śmierci.

Szajna przeżył, a o pomniku powie kiedyś, że przedstawia wyrwanie człowieka ze ściany śmierci. Sylweta wycięta z życia. Zapatrzyłam się kolejny raz. Inaczej.

Znałam biografię Szajny. Wiele czytałam, oglądałam, słuchałam. Myślałam, że nic mnie nie zaskoczy. Urodził się w 1922 roku w Rzeszowie. Wrzesień 1949 - wojna, ucieczka do Lwowa, powrót do Rzeszowa, ZWZ, ucieczka na Węgry, przechwycenie przez żandarmerię na granicy i przekazanie Słowakom, więzienia - Nowy Sącz, Muszyna, Tarnów. Auschwitz - maltretowanie, bunkier, próba ucieczki, karne komando. Buchenwald - kamieniołomy, ucieczka z marszu śmierci. Po wojnie udział w procesie.  Studia w Akademii Sztuk Pięknych i zatracenie się w sztuce. Apokalipsa wojenna stale towarzyszyła twórczości, a takie tematy jak zagłada, przemijanie, kryzys wartości, dominowały w każdej dziedzinie. Życie z piętnem obozu.


Czytam dzień i noc. Podoba mi się. Nawet przez moment pomyślałam, że dobrze byłoby oddać swoją biografię w ręce poety (przyp.:Fąfara jest poetą, prozaikiem, autorem słuchowisk). Ten zamiast napisać: kąpał się w Wisłoku, powiedział: Wisłok, który nauczył go pływać, który pozwalał bez końca leżeć  plecami na nagrzanej lipcowym słońcem skórze rzeki, która przy skoku do wody przyjmowała jego rozpędzone ciało wodną płaszczyzną... [s.23-24].
Potem już myślę tylko o jednym. Jak przetrwać dwa tygodnie, stojąc w czarnym kominie, którego podstawą jest kwadrat 90x90 cm. Inni więźniowie byli wyprowadzani do pracy ze Stehzelle, tylko numer 18729 tkwi nieprzerwanie. Tego w historii obozu nie było. Wyznaczam na podłodze kwadrat, siadam po turecku i czytam dalej. Próbuję ogarnąć. Nie da się. Tkwić w ciemnościach i przyglądać się swojemu życiu. Co to jest życie? Jak żyć? Po co żyłem? W odrętwieniu, między chwilami utraty świadomości, gdy budzi uderzenie głowy o lepką ścianę, przelatują strzępy wspomnień.
Koledzy z rzeszowskiego gimnazjum. Spacer rozsłonecznioną aleją wśród kasztanów, znaną wszystkim zakochanym. Matka smarująca kromkę masłem. Wojna. Więzienie. Obóz. I tuż przed wejściem, a właściwie przed wpełznięciem do celi śmierci, ostatnie spojrzenie chłopaka prowadzonego przez kapo do piwnicy.
Strach oczu tego chłopaka, beznadzieja prosząca o pomoc, a właściwie już nie o pomoc, a o normalne spojrzenie kogoś, kto jeszcze zostaje przy życiu. Na chwilę dłużej. Nieważne, na jak długą, nieważne, czy na kilka oddechów, czy na dzień, noc, może dwie. ale jeszcze po tej stronie. Po której jest jakaś nadzieja. A przede wszystkim świadomość, modlitwa, prośba, marzenia, pamięć o twarzach najbliższych, ich dotyku, dobroci. Fragmenciki, szkiełka życia...[s.25]

Żyje się raz, a umiera kilka razy. Był numerem 18729. Po latach w czasie podróży do Izraela wyjaśniono mu, że liczba 18 znaczy życie. Suma cyfr 729 też wynosi 18, czyli drugie życie. Życie podwójne. Skazany na życie, musi spłacać dług wobec tych, którzy nie przeżyli. Dalszą drogę odnalazł w twórczości. To wymiar, który wyzwala człowieka z wczoraj, dzisiaj i kieruje na jutro. Bycie kreatywnym to uwolnienie się od samego siebie, od własnego egoizmu. Sztuka musi dotykać metafizyki. Świat nie kończy się tu i teraz. Doświadczenie pielgrzymki do jakiejś ostateczności - dominujący topos drogi. Znajdziemy w książce również klucz do zrozumienia sztuki artysty oraz podpowiedź, jak odszyfrować stany podświadomości i jak odbierać jego obrazy. Dodam, że nienawidził prostokątów i malował ... w kwadratach...

Jak zakończyć? Może niech przemówi sam Mistrz. W liście do autora książki, który zbierał materiały przez ponad 20 lat, Szajna napisał:
Odnalazłem siebie w moim Rzeszowie. Dzięki Jego książkom i czułej narracji odnajduję mój dom jak uczeń z "Ferdydurke" Gombrowicza. Dzięki Fąfarze stanęła ziemia, powróciły wspomnienia i dzięki Mu za to. Niech brzmią fanfary dla Jerzego Fąfary.


Jerzy J.Fąfara, 18 znaczy życie. Rzecz o Józefie Szajnie, Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu, Rzeszów 2009

czwartek, 22 września 2011

Miś na medal

Nieczęsto piszę o książkach dla dzieci, ale dziś zrobię wyjątek. Pozwólcie opowiedzieć sobie historię niedźwiadka, który stał się żołnierzem Armii Andersa.

Palestyna, 1942 rok. Wojskowa ciężarówka sunie przez pustkowia Persji. Przy drodze stoi bosy chłopiec. Ściska w rękach brudny worek. Oddaje go żołnierzom za garść herbatników, konserwę i scyzoryk. Znika. Spomiędzy szmat wystaje kosmata mordka. Maleństwo trafia do obozu 22 Kompanii Zaopatrywania Artylerii i natychmiast zostaje maskotką Korpusu. Miś otrzymuje imię Wojciech, czyli wojownik, któremu walka sprawia radość (co ma z tym wspólnego Jaruzelski?). Rośnie jak na drożdżach, a tak naprawdę zjada podwójny obiad i dokarmiany jest przez wszystkich słodyczami. Jak na polskiego żołnierza przystało, uwielbia piwo i papierosy. Uczy się tańczyć, ćwiczy zapasy, kocha oklaski. Ale służba - ważna rzecz. Czas ruszyć na front. Drugi Korpus Polski trafia do Włoch, gdzie uczestniczy w bitwie o Monte Cassino. Ważący prawie 250 kg miś dzielnie pomaga, dźwigając amunicję i tak zostaje uwieczniony w oficjalnym emblemacie swojej kompanii. Gdy wojna zbliża się do końca, jedzie ze swoimi towarzyszami do Szkocji. Jeszcze wspólne chwile zabawy i ... czas rozstania. Niedźwiadek otrzymuje na specjalnych zasadach miejsce w edynburskim zoo. Mimo dobrej opieki markotnieje, staje się osowiały. Ożywia się, gdy słyszy polski język. Podbiega wtedy do ogrodzenia i czeka z nadzieją. Czasem wskakiwał doń dawny kompan, a przerażeni spacerowicze byli świadkami dziwnych zapasów, kończących się lizaniem weterana po twarzy. O śmierci Wojtka w 1963 roku doniosły wszystkie brytyjskie media. Znało go każde dziecko. Nawet książę Karol czytał swoim synom tę historię. Zachowały się filmiki, zdjęcia, a wśród nich to najważniejsze - z generałem Sikorskim - znalezione w teczce wydobytej z dna morza po tragicznej śmierci. U nas o czworonożnym przyjacielu żołnierzy z Armii Andersa zaczęto głośno mówić 60 lat po wojnie. Pojawiły się pierwsze wzmianki w telewizji, wydano książki, np.: Niedźwiedź Wojtek Aileen Orr, Wojtek z Armii Andersa Maryny Miklaszewskiej. Ja polecam wersję dla małych - Dziadek i niedźwiadek Łukasza Wierzbickiego. To piękne spotkanie poświęcone kartom  naszej historii, o której się milczało. Opowiadajcie dzieciom o tym, jak Wojtek został ... żołnierzem. Czas, żeby polskie dzieci w Dniu Pluszowego Misia wymieniły Wojtka obok Puchatka czy Paddingtona.

sobota, 17 września 2011

Empireum znaczy niebo

Według starożytnej i średniowiecznej kosmologii empireum to najwyższa część nieba, miejsce uważane za źródło czystej myśli i idei. W literaturze empireum pojawiło się w Boskiej Komedii A.Dantego. Dziś tym słowem Waldemar Łysiak oblekł biblię miłośników książek i nadał jej tytuł Patriotyczne EMPIREUM Bibliofilstwa, czyli przewodnik po terenach łowieckich Bibliofilandii tudzież sąsiednich mocarstw. Ekskluzywne dwutomowe wydanie zadowoli gusta wszelakie. Na pierwszy rzut oka to album - około 1100 ilustracji, które odsłaniają część zbiorów autora. Czego tu nie ma! Podziwiam "ołtarzyki" wypełnione książkami, ale są też starodruki, pocztówki, sztychy, śpiewniki, rękopisy, mapy, autografy, listy, plakaty, reklamy... Ba! Nawet pistolety pojedynkowe! Kocham starocie, więc z lubością wpatruję się w zegar kominkowy, francuski talerz, empirową cukiernicę, drewnianą tabakierę, szklenicę, broszę i porcelanowe filiżanki. Co łączy te przedmioty z książkami? Miłość do Polski i jej historii. Nic tu nie znalazło się przypadkiem. Każda rzecz opowiada o przeszłości, tchnie patriotyzmem. Polonocentryzm wyziera z każdej karty. Mówią przywołane postacie, wydarzenia historyczne, a nie brak też elementów chrześcijańskich. "Bez poszanowania tradycji nie zbuduje się godnej Polski" - rzecze Łysiak.

Jeśli do tej pory było patetycznie, to tylko dlatego, że nie umiem oddać zachwytu w niższej tonacji. Gdy jednak nasycimy już oczy, wygłaszczemy kredowe kartki, czas zanurzyć się w tekst. Tenże podany znakomicie. Autor z dumą - bo czemu nie? - i swadą opowiada o bibliofilstwie, czyli zbieractwie uprawianym con amore. Przytacza cytaty, anegdoty, mówi o okolicznościach zdobycia poszczególnych precjozów. Bibliofile, według niego, to elita intelektualna. Krążą o nich legendy, np. że Semkowicz spóźnił się na własny ślub, bo żona nie zając, nie ucieknie, a tymczasem w antykwariacie mógłby ktoś podkupić rzadki tomik wierszy. Wszyscy bibliofile oszukują swoje żony, zresztą dla ich dobra. Muszą tak robić, bo gdyby żony wiedziały, ile "ta makulatura" kosztuje, osiwiałyby ze zgrozy i wyrzuciłyby mężów z sypialni.  Ukochane powiedzonko tej grupy to: "Nie ma książek przepłaconych. Są tylko stracone okazje." Elita też lubi się bawić. Bibliofilskie biesiady skrzą się dowcipem, a jednym z najbardziej pikantnych wierszyków jest ten o A.Fredrze. Gdy młodzież kpiła z niego wierszykiem:

Stary Fredro w książkach grzebie,
Młodzież jego żonę j.....

Fredro odpowiedział frywolnie:

J....., j....., moje dziatki,
Ja  j...... wasze matki!

Bywa wesoło. Jest też poważnie, czasem nawet tragicznie. Przeglądam "piłsudczana". Z pietyzmem zbierane, z czułością opisane. Nie czas teraz i nie miejsce na polemikę, ale daleka jestem od czci dla "naszego drogiego wodza". Gdzieś w listopadzie zmierzę się z tematem, bo i Łysiak zabrał głos w tej sprawie ( "Uważam Rze" 28/2011, cykl Łysa prawda, artykuł Huzia na Ziuka). Tu nawiązuję tylko dlatego, że po kartach "ku czci" marszałka otwiera się kolejny rozdział W poszukiwaniu utraconych Kresów..., a w nim opisany krwawy bój Orląt lwowskich. Gdy młodzi obrońcy bili się za Ojczyznę, gdy Lwów słał rozpaczliwe prośby o wsparcie, Piłsudski ruszył na Wilno, a potem na Kijów!

Bez sensu jest streszczanie tej książki, bo każdy rozdział jest ważny. To Łysiaka portret własny - dla łysiakomaniaków. Dla mnie - creme de la creme (modne, ale akuratne). Empireum to uczta dla wszystkich zmysłów: patrzę, wącham, głaszczę, łowię uchem szelest kartek... Nie ośmieliłam się stron tknąć ołówkiem. Chowam tomy do etui. Kiedyś może zobaczę zbiory na własne oczy, bo autor pragnie je ofiarować w przyszłości narodowi.

Byłam w raju. Bo bibliofilstwo to raj.

Za inspirację czytelniczą dziękuję Bibliofilce, a za egzemplarz tego wspaniałego wydania - Joli z Krakowa. Joluniu, znajdę Cię i pana Krzysztofa na Targach Książki w Krakowie:)

Waldemar Łysiak, Empireum, Wydawnictwo Nobilis, Warszawa 2004

niedziela, 11 września 2011

Białe plamy polskiej literatury

Od dawna już wciągały mnie Wiry Henryka Sienkiewicza i wołały Dzieci Bolesława Prusa. Czas o nich napisać, bo stanowią owe białe plamy polskiej klasyki. Do lektury tych zapomnianych powieści przywiodła mnie Faustyna Morzycka. Gdy tworzyłam post o Siłaczce, w drodze był już Płomień na wietrze. Czas podsumować i połączyć te tytuły.


Najpierw Krystyny Jabłońskiej opowieść biograficzna. Poznajemy Faustynę w momencie aresztowania, kiedy żandarmi lokują ją w więziennej budzie i transportują do lubelskiego Zamku. W celi więziennej wypełnionej wrzaskliwymi kobietami i gromadą dzieci (!) docieka powodów uwięzienia i musi przemyśleć wszystko od początku. Odgradza się od rzeczywistości wspomnieniami. Próbuję wybrać te, które ukształtowały bojową działaczkę PPS, biorącą udział w zamachu bombowym. Najwcześniejsze reminiscencje to pobyt z rodzicami na zesłaniu i brak normalnych dziecięcych kontaktów. Do tego niesnaski prowadzące w końcu do rozstania rodziców. Wcześniej jeszcze ciocia - również Faustyna - osoba bardzo niepospolita. Miała głowę pełną wolnych  myśli, paliła długie papierosy, a suknie nosiła krótsze od przyjętej długości. Twierdziła, że małżeństwo otumania, odbiera kobiecie swobodę myśli i działania. Rozprawiała o konieczności niesienia kaganka oświaty między lud oraz upominała się o równouprawnienie kobiet. Mała Faustysia żałowała, że nie może natychmiast obciąć warkoczy i jawnie zaciągać się dymem. Gdy dziewczynka była już na pensji w Warszawie, poznała Narcyzę Żmichowską - objawienie nowych światów poezji, nauki, obowiązku obywatelskiego - która wywierała przemożny wpływ na uczennice. Zasadniczy wpływ na wybory życiowe Faustyny miała też Oktawia Chmielewska i atmosfera Nałęczowa, z którym to miejscem związała się na lata. W Płomieniu... są wspomniane nazwiska Prusa, Sienkiewicza (smaczna anegdota o odrzuconych zalotach pisarza!), Chełmońskiego, Kraszewskiego, Podkowińskiego, ale to goście salonów, rozmówcy. Główną postacią organizującą pod czerwonym sztandarem działalność propagandową jest Żeromski. W kręgach socjalistów ciągną się dysputy o polityce, stosunkach ekonomicznych, a wśród nich o nędzy chłopów i finansowym upośledzeniu klasy robotniczej. Co rusz złotousty prelegent przywozi ze Wschodu wieści o rodzącym się socjalizmie. Luda (Ludwik Waryński) - agitator urodzony - elektryzował, czarował umysły, a piękne panny marzyły już tylko o tym, żeby uczyć w jakiejś Pipidówce w szkole, którą urządzić trzeba sobie z niczego. No i mieszkać w izbie, którą byle deszcz zalewa. Tak rodziła się "siłaczka". Początkowo było jej obojętne, czy walczyć będzie w imię haseł narodowościowych, czy socjalistycznych, bo każda walka prowadzić będzie do wywalczenia lepszej przyszłości. Później nauczycielki tworzyły konspirację, pomagały więźniom politycznym, zawoziły ich bryczkami do granicy. W fałdach sukien łatwiej było ukryć ulotki albo materiał wybuchowy.  Wiedziały, że prowadzenie nauki czytania i pisania w języku polskim prowadzi na Sybir. Faustyna przeszła zdecydowanie na pozycje lewicowe. "Szczytne cele Proletariatu nie podlegają dyskusji!" - woła. Jednak nie mogę nie napisać, że szczytne, wydawałoby się, hasła rzucone przez Żeromskiego, np.: nauka dla wszystkich, ochronka dla dzieci pozbawionych opieki, kursy dokształcające dla rzemieślników, nie budziły poklasku. Spora grupa nałęczowian nader krytycznie ustosunkowała się do działalności pisarza i socjalistów. Bojkotowano zebrania, przedstawienia. Grupę Żeromskiego w Nałęczowie zwano dosadnie "kliką Żeromskiego", a elita uzdrowiska wprost mówiła o wieczorach artystycznych, że na wasze cele chcemy jak najmniej dawać pieniędzy.

I tu dochodzę do punktu stycznego trzech sfotografowanych powieści. I Sienkiewicz, i Prus negatywnie wypowiadali się o działalności PPS. Gdy w szkole uczono mnie historii, obecna była tylko rewolucja w Rosji w 1905 roku, a na ziemiach polskich dochodziło jedynie do pojedynczych incydentów. To nieprawda. Ruchawki wywoływane przez socjalistyczne bojówki przynosiły krwawe żniwa. W ich działalność byli wciągani młodzi, nieświadomi ludzie, którzy ginęli na szafotach głupio i niepotrzebnie (tu: egzekucja opisana przez Prusa, wstrząsająca). W ulicznych zamachach tracili życie przypadkowi przechodnie, a rewolucjoniści kryli się bezpiecznie za ich plecami. Żeby zdobyć pieniądze na działalność, napadano na wagony pocztowe, z których kradziono pieniądze obywateli polskich, a nie Rosjan (poruczam napad w Bezdanach z udziałem naszego "drogiego wodza")... Byli postrzegani jako bandy!
Ustosunkowania się do tych wydarzeń społeczeństwo domagało się od ówczesnych autorytetów, jakimi byli Sienkiewicz i Prus. Oba przywołane utwory zdecydowanie potępiają rewolucję, czego w PRL komuniści nie mogli im darować, co wpłynęło na taką, a nie inną opinię o tych książkach i ich dostępność. Powieści są literackim i politycznym komentarzem wydarzeń. Ważnym, a jednocześnie nieobecnym w nurcie czytelniczym, w omówieniach. Po co czytać powieści, które uznano za "łabędzi śpiew" starzejących się, zgorzkniałych pisarzy? Powieści przemilczano, zepchnięto na margines. Rewolucja w Polsce do dziś minimalizowana przez komunistów, tylko dlaczego mówiło się, że w 1905 roku Młoda Polska w jedną noc posiwiała?  Prus, Sienkiewicz - oni to widzieli na własne oczy i nie bali się nazwać rewolucji rewolucją. Wiedzieli, co przyniesie czerwona zaraza.

U nas są tylko wiry. I to nie wiry na toni wodnej, gdzie poniżej jest głębia spokojna, ale wiry z piasku. Teraz wicher dmie od Wschodu i jałowy piasek zasypuje naszą tradycję, naszą cywilizację, naszą kulturę - całą Polskę - i zmienia ją w pustynię, na której giną kwiaty, a żyć mogą tylko szakale. [s.279]
Oświata bez religii wychowuje tylko złodziei i bandytów. [tamże]

Obie książki polecam. Nie tylko o rewolucji. Wątki romansowe też będą. Klasyka nade wszystko.

Krystyna Jabłońska, Płomień na wietrze,  Lublin 1964
Henryk Sienkiewicz, Wiry, Gdańsk 1990
Bolesław Prus, Dzieci, Wrocław 1999

niedziela, 4 września 2011

Anioły Mądrego Życia - cd.

ANIOŁ DOBREJ  METAFORY

W jakiej metaforze żyjesz? W jakiej bajce? Jak siebie postrzegasz? Czy ci to służy? Czy służy to innym? A może da się coś zmienić? Może zamiast na jednej oktawie, zacznij grać na kilku - fortepian ma ich aż siedem! Może zamiast wkuwać wiedzę, zacznij myśleć o swojej pamięci jak o gąbce, która z łatwością chłonie informacje. Czy to, co robisz można porównać do wydobywania kamieni z kamieniołomu czy do budowania katedry? Kim jesteś: liściem na wietrze czy drzewem mocno zakorzenionym i wyciągającym gałęzie do nieba? Pamiętaj, że jesteś i falą, i morzem.

I zlatuję z nieba na ziemię. Jestem całkiem tu i teraz. Usłyszałam ostatnio od znajomej, że nie widać mojego nauczycielstwa na blogu.  No i dobrze, bo chcę tu być sobą, ale  raz się wychylę. W świetle ostatnich doniesień medialnych związanych z kominami płacowymi "siłaczek", wyciągam literacką zagadkę. Kto i w jakim utworze napisał te słowa:

Przeraziły mnie straszliwe warunki materialne, w jakich żyją i pracują nauczyciele.(...) Jakim sposobem ten właśnie ustrój, który takie znaczenie przypisuje wychowaniu, zrobił z nauczycieli i wychowawców taką klasę pariasów? Ci ludzie orzą od świtu do nocy, nie mając nawet satysfakcji, że mogą wykładać zgodnie ze swoim sumieniem. (...) Dziś płaca nauczyciela jest niższa od najniższej przedwojennej płacy niewykwalifikowanego robotnika.

???????????????????????????????????????????????????????????????

piątek, 26 sierpnia 2011

"Siłaczka" dużym i małym

10 października 1909 roku. Warszawa, zbieg ulicy Świętokrzyskiej i Placu Wareckiego. Nadjeżdża samochód, w którym miał się znajdować generał rosyjskiej żandarmerii Lew Uthof. Rzucona bomba powoduje zapalenie się samochodu, jednak pasażerowie wychodzą bez szwanku, za to żywcem spłonęła przypadkowa osoba, a wielu przechodniów uległo poparzeniom. Zamach przeprowadziła Organizacja Bojowa PPS, a w akcji brała udział Faustyna Morzycka. Po nieudanej akcji uciekła na Ukrainę. Gnębiona poczuciem winy, straciła wiarę w sens działania, popadła w depresję. Po powrocie do Krakowa w nocy z 25 na 26 maja 1910 roku zażyła cyjanek potasu. Tak skończyło się życie nałęczowskiej "siłaczki".
Znamy ją wszyscy z noweli Stefana Żeromskiego. Autor tak zafascynował się jej zaangażowaniem w szerzenie oświaty wśród ludu, że uczynił ją pierwowzorem literackim Stasi Bozowskiej - wiejskiej nauczycielki.
Biografię miała barwną. Faustyna urodziła się w 1864 roku w głębi Rosji, gdzie ojciec trafił na zesłanie za udział (próbę?) w powstaniu styczniowym. Towarzyszyła mu rodzina, jednak żona po kilku latach zdecydowała się na powrót do Polski. Opiekę nad dzieckiem przejął Fortunat Nowicki. Dziewczynka skończyła pensję w Warszawie, co dało jej patent nauczycielski, a zadzierzgnięte tam więzy przyjaźni zaowocowały chęcią niesienia kaganka oświaty wśród ludu. Jednym z przystanków życiowych był Nałęczów, gdzie doszło m.in. do spotkania z Oktawią Żeromską. Pełna poświęcenia  praca na rzecz dzieci, walka z rusyfikacją, twórczość pisarska, odczyty... - dały podwaliny trwałej miłości nałęczowian do panny Morzyckiej. Zawdzięczają jej utworzenie pierwszej szkoły w 1906 roku, prowadzonej przez dwa lata. Jednak nielegalna działalność polityczna (tu: pomoc więźniom politycznym, z których jeden w wyniku tortur ją zdradził) zawiodła ją do lubelskiego więzienia. Dzięki staraniom rodziny wyszła na wolność i wyjechała do Krakowa. Oprócz prowadzenia wykładów i zajęć teatralnych, ukończyła też kurs rzucania bombą. I powrót do góry strony.

Mamy wersję dla dorosłych. Jest też druga - dla dzieci - stworzona przez Wiolettę Piasecką. Dyrekcja Biblioteki w Nałęczowie zwróciła się do pisarki z prośbą o pomoc w przywróceniu pamięci o wielkiej postaci tego miasta. Tak powstała baśń biograficzna o Faustynie Morzyckiej Zasłużyć na fiołki.
Skąd taki tytuł? Ponoć w okresie zaborów, gdy nie wolno było wręczać odznaczeń, bukiet fiołków był wyrazem najwyższego uznania społecznego dla Polaków, dla których dobro ojczyzny było najwyższym nakazem. Wydawnictwo DROZD nadało "Order Bukiecika Fiołków" Faustynie Morzyckiej za szerzenie patriotyzmu, nauki czytania i pisania po polsku w okresie zaborów. [s.4]

Gdy dokładnie przeczytałaś/-eś pierwszą część, to wiesz, przed jakim trudnym zadaniem stanęła autorka. Życiorys skomplikowany, niezrozumiałe dla dzieci wydarzenia polityczne, zawirowania historii. Zapewniam, że bajkopisarka poradziła sobie wyśmienicie. W tekście gęsto o uczuciach, patriotyzmie, roli czytania i pisania w życiu. Chwytają za serce momenty rozstania z ukochanym ojcem, niechęć do babki i jej zimnego mieszkania, rozwód rodziców, ciepło cioci Faustyny, pomoc chrzestnego ojca. Rozrzucone tu i tam zdjęcia w sepii i bukieciki fiołków nadają inny wymiar, czynią też przedstawione wydarzenia wiarygodnymi. Warto zwrócić uwagę na tę książeczkę i inne tejże autorki. Na ubiegłorocznych targach w Krakowie kupiłam również Dwie Małgosie, które przybliżają nam mikołajkowy i świąteczny klimat, a także baśniową biografię Andersena W poszukiwaniu szczęścia.  Wszystkie wspomniane publikacje moje dzieci przyjęły z radością i z zaciekawieniem.

Pani Wioletta Piasecka - zawsze w roli wróżki.


Kochane Siłaczki! Ponieważ sporo blogujących to nauczyciele różnych szczebli edukacji, dlatego wpadłam na pomysł, by przypomnieć  o naszej misji dźwigania kaganka bez patrzenia na rząd, podwyżki i inne niegodne zauważenia fakty. Rozpoczynamy kolejny rok szkolny i oby minął nam tak samo szybko jak wakacje. I oczywiście pamiętamy o pracy u podstaw. Jeszcze tylko wrzesień, październik, listopad, grudzień, ...