Wiatr mną miotał po kraju ojczystym i nie wiem, skąd ja
rodem... Ale na ziemi LASOWIAKÓW dane mi było spędzić lata sielskie...
Rozkołysane łany zbóż pokolorowane makami i chabrami, przydrożne Jezuski
frasobliwe, umajone kapliczki, wianki oktawne, wieczory pachnące maciejką i
nabrzmiałe kumkaniem, podmokłe łęgi i piaszczyste łachy, brody niosące ulgę
stopom pokłutym przez ścierniska... Ech, dać się wchłonąć małej ojczyźnie...

Wspomnienia ożyły za sprawą spotkania związanego z promocją
trzeciej już części lasowiackiej trylogii. Po „Słowniku gwary” i „Kuchni
lasowiackiej” czas na „Obrzędy i zwyczaje...” tej grupy etnicznej
zamieszkującej onegdaj widły Wisły i Sanu. Przybyły na spotkanie - a jakże! –
przaśne Lasowiaczki w haftowanych strojach, niemalowane, nieupudrowane
dziewczyny. Wśród nich babka Hanka, która swą bezpośredniością podbiła serca
wcale nie niewieście ;) Bo dawno temu jeździła simsonem i „robiła in vitro”,
teraz radzi, jak pozbyć się kurzajek i zaprasza na wiliję z kapustą... A i
śpiewać potrafi, na przykład o dziewczynie, co to:
„pobladła, pobladła, już się nie rumieni, po lesie chodziła,
chłopcy wianek wzieni..”
Spotkanie gawędziarskie, zacni goście, wspólne śpiewanie o
czerwonych makach – wprowadziły w magiczny nastrój i szybko w niepamięci nie
zginą. I ja miałam swoją minutę, gdy profesor Gondek pracujący dla PAN
wspomniał, jak to nazwałam go na blogu lasowiackim Kolbergiem... Serce
roście...
Przestańmy się wstydzić, że jesteśmy Polakami! Podtrzymujmy lokalne tradycje i lokalną
tożsamość!