DOM Z PAPIERU



sobota, 29 września 2012

Po Katyniu był Wołyń

Trzy tygodnie blogowej ciszy. Sporo. Nie czas i nie miejsce na jesienne melancholie, więc z trudem wygrzebuję się na grzędę (czytaj - "wyższą półkę" przydzieloną mi przez los, czyli Kasię) i zakładam kajdany historii. Z letargu wytrąciło mnie spotkanie autorskie.
Ks. Tadeusz Isakowicz - Zaleski z wykładem na temat ludobójstwa na Wołyniu. Ksiądz o kresowych korzeniach mówi niewygodną prawdę. Atakują go rządzący, bo nie chce zastosować się do narzuconej etykiety poprawności politycznej. Strofują go zwierzchnicy kościelni, bo im też nie szczędzi gorzkich słów. Rzeczowy, bezpośredni, nie unikał trudnych pytań. Zdumiał mnie zakres jego działalności. Pierwsze miejsce to służba duchownego w archidiecezji krakowskiej, a  pełni też rolę duszpasterza Ormian od Przemyśla do Zgorzelca. Pamięta o dzieciach niepełnosprawnych. Znajduje czas na pisanie felietonów dla "Gazety Polskiej". Przy tym wszystkim jest wierny pamięci o Kresach. Dziś zostanę przy tym temacie.
Przywracaniu pamięci poświęcił dwie książki: Przemilczane ludobójstwo na Kresach i widoczna na zdjęciu - Nie zapomnij o Kresach.
Pokaz slajdów i słowa. Ciągle powracające motto: Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary. A wołać głośno powinny, bo miała miejsce rzeź okrutna. Prawie dziesięciokrotnie większa liczba ofiar niż w Katyniu. Eufemizmy - tragedia, prowokacja czy lansowana symetria "walki polsko-ukraińskiej" - zakrywają zaplanowaną zagładę polskiego narodu. Propaganda lansowana przez GW stawia tezę o równowadze zbrodni. Tymczasem było to wyrzynanie ludzi tylko za to, że byli Polakami. Bo jaką formację wojskową prezentowało miesięczne dziecko wyrwane z becika i rozbite o ścianę? Ksiądz tylko wspomniał o losie jedenastu członków rodziny, którzy zginęli z rąk banderowców. W książce doczytałam, jak pozbawiono życia prababkę. Jedna z moich prababek, stara już wówczas kobieta, której nie udało się uciec do lasu, została przez upowców najpierw nadziana na zaostrzone kije (wbito jej te kije w uszy i kazano "słuchać, jak to do niej Polska idzie", potem podpalono benzyną, a na końcu wrzucona do studni i zasypana stosem kamieni. [s.22]
Nieliczni ocaleni jeszcze dzisiaj mówią przez łzy.
Unikalne zdjęcia. 6 godzin - 1050 osób - Nim wstał świt, oni już byli u Boga.. Dziś w tym miejscu rośnie trawa i nie wolno postawić choćby krzyża. Ruiny kościoła i osmolone ściany - wołają kamienie, gdy milczą ludzie. Nagrobek na polskim cmentarzu i napis czerwoną farbą - "Śmierć Lachom!". Jeszcze jedno - ołtarz polowy, z obu stron powiewają flagi z niemieckimi swastykami, mszę odprawia ksiądz greckokatolicki... Padają słowa o haniebnej roli księży greckokatolickich, którzy znaleźli się w szeregach SS Galizien i UPA. (Rodzinna wieś ojca i dziadków - w Korościatynie na Tarnopolszczyźnie bandy UPA bestialsko wymordowały prawie 170 osób, w tym głównie kobiet, dzieci i starców, a akcją ludobójczą kierował jeden z księży wspomnianego wyznania wraz ze swoją córką oraz synem innego duchownego).
Jednak główna część spotkania to dziś, a nie wczoraj. Walka o pamięć zdaje się być beznadziejną. Tragedię pokrywa się milczeniem. Gloryfikuje się Banderę, stawiając mu pomniki, nazywając jego imieniem ulice. Kibice ukraińscy rozwijają czarno-czerwone flagi o jednoznacznej wymowie: czerwona krew, czarna przemoc. Pochody i manifestacje młodych w podkutych butach, z naszytymi swastykami. Tłoczy się im do głowy, że Bandera był bohaterem. Historia pełna przemilczeń i przekłamań, wynoszenie bandytów do rangi bohaterów, nie wróżą dobrze przyjaźni sąsiedzkiej. Nasze władze tkwią w pułapce politycznej poprawności. A tylko prawda wyzwala, nie półprawda albo przemilczenia. Jak ksiądz odpowiada na pytania o przyszłość? Pierwszy krok to postawienie krzyży w miejscach kaźni. Można też znaleźć wspólnych dla Polski i Ukrainy bohaterów, np. Petlurę. W kraju - uczczenie ofiar poprzez nazywanie ulic, zawieszanie tablic pamiątkowych, lekcje w szkołach.
Kilka chwil rozmowy poświęcił autor 183 księżom rzymskokatolickim, którzy zginęli z rąk OUN-UPA. Dziś kościół nie chce ich beatyfikować, by nie rozdrażniać Ukraińców. Znów odzywa się poprawność polityczna.
Żaden artysta, reżyser nie chcą zająć się tym tematem. Niemcy nakręcili np. "Ucieczkę" ukazującą exodus Niemców z Prus Wschodnich w styczniu 1945 roku. Marsz kolumny uciekinierów, ginących zarówno od porażającego zimna, jak i kul radzieckich żołnierzy, jest pokazany bardzo realistycznie. Widz, czy tego chce, czy nie, utożsamia się z uciekinierami, szczerze im współczując. (s.147) A kto mówi o Polakach wypędzonych z Wołynia?
Podobnie rzecz ma się z filmem pokazującym katastrofę statku Gustloff. Kolejny film - "Drezno" o bombardowaniu miasta w 1945 roku. Dalej - "Anonima - kobieta w Berlinie". Po obejrzeniu produkcji można dojść do wniosku, że ofiarami wojennej zawieruchy byli nie Żydzi czy Polacy, ale Niemcy, którym niewyobrażalne cierpienia zadawali barbarzyńscy Słowianie. (s.148) A nasza sztuka filmowa? Tu też nas biją Ukraińcy gloryfikujący UPA, np. "Żelazna sotnia", gdzie żołnierze AK ukazani są jako zbiry spod ciemnej gwiazdy, palący ukraińskie wioski, zabijający dzieci, gwałcący kobiety, a z pomocą przychodzą ukraińscy szlachetni banderowcy. Odsyłam do książki Nie zapomnij o Kresach.
Zamęczyliśmy księdza. Bo pytano i o Annę Walentynowicz (nota bene Kresowankę), o 27 Dywizję Wołyńską AK, a nawet o generała, co to się kulom nie kłaniał, tylko słaniał. Samorządowcy chcieli koniecznie usłyszeć opinię księdza na temat współpracy z miastem partnerskim na Ukrainie. Tak przeszłość mieszała się z teraźniejszością.
Potem jeszcze dedykacje i cenne słowa.
W domu od razu weszłam na stronę: www.isakowicz.pl
Znalazłam m.in. listę ważnych książek o Kresach. Trzeba czytać.
Aby tradycje kresowe i pamięć o ludobójstwie nie odeszły w zapomnienie.

niedziela, 9 września 2012

Hans z Czarnolasu

Ostro brzmi, ale to nie prowokacja. Zatem po kolei.
Naiwna byłam, gdy z nadzieją penetrowałam wiek dwudziesty, szukając w nim rozwiązania dzisiejszych kryzysów i zawirowań. Maciejewski cofnął się aż do XVI wieku! Jak to? - spytamy. Wszak to okres polskiej chwały, wielkość absolutna! Właśnie z tym mitem mierzy się autor w drugim tomie Baśni jak niedźwiedź. Uprzedzam, że czyta się trudniej. Wkracza tu gospodarka, bo Rzeczpospolita niemal pępkiem świata była. Mnożą się postacie, nazwiska, odzywa się historia naszych sąsiadów. Jednak oszołomienie nie z ich mnogości się bierze, a z wyciągnięcia wniosków. Zamilczane to dzieje. W szkołach przereklamowano potęgę humanizmu. Żadnego "złotego wieku" nie było! To epoka obskurantyzmu, w której roi się od alchemików, magicznych luster, seansów spirytystycznych, przesądów, które miały zatriumfować nad katolickimi uczonymi. Było to stulecie propagandy, której ostrze mierzyło głównie w katolicki kościół. Autor nie wymyśla żadnych teorii spiskowych, tylko znane nam fakty wyciąga na światło, nadając im rangę. Tu dowiedziałam się, że hołd pruski nie powinien być powodem do dumy (pobłogosławił nową dynastię, otworzył drogę na Węgry), a słynne powiedzenie kalwińskiego teologa, że "Polacy nie gęsi..." uderzało w łacinę, czyli pośrednio w kościół. Już Kopernik napisał, że są cztery sposoby niszczenia królestw. Wszystkie zastosowano wobec Węgier, a później do Polski. Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że z takiej potęgi staliśmy się tylko kąskiem dla sąsiadów? Dlaczego upadła Korona? A Węgrom mogliśmy pomóc pod Mohaczem. Nasz Zygmunt wystawił Ludwika na śmierć, a to przecież była rodzina! Ta bitwa miała przełomowe znaczenie w historii Europy, bo po niej nastąpiła likwidacja królestwa Węgier - ostatniego papieskiego królestwa na kontynencie! Czarny pijar Węgier trwa do dziś, bo tak działa propaganda niemiecka. Rodzina Hohenzollernów - trzej bracia - przewija się na kartach książki. To oni stworzyli cały projekt rewolucji religijnej jako narzędzia polityki i gospodarki. Nie istnieje w języku polskim biografia Albrechta, a był przecież siostrzeńcem Zygmunta Starego i założycielem protestanckich Prus. Zbliżam się do tytułu posta.
To tylko kilka myśli, które zjeżyły mi włosy, choć początkowo parsknęłam z niedowierzaniem, ale później zaczęłam sobie przypominać, co mi mówiono w szkole. Tej niższej i tej wyższej. Wszystko zaczęło do siebie pasować. Zostanę przy Kochanowskim. Zanim osiadł w Czarnolesie... Co się z nim działo? XVI wiek to czas marginalizacji znaczenia Krakowskiej Akademii. Rosną za to w siłę uniwersytety niemieckie. Ośrodki kultu protestantyzmu, dodajmy. Do dobrego tonu należy posyłanie doń szlacheckich synów. Najwybitniejszym studentem Akademii Królewieckiej był syn Reja. O Kochanowskim tamże wciąż mało! Mówi się tylko o jego czarnoleskiej poezji. Dlaczego? Co tam robił? Albertowi, założycielowi Albertyny (nazwa od imienia), potrzebni byli ludzie sprawnie władający piórem i popierający ruch reformacyjny w Polsce. W 1551 roku pojawił się w Królewcu nasz Jan.  Hanns Kochanowsky widniał na liście płac kolegium uczonych. Burgrabia wypłacał mu trzy razy po 50 grzywien, by służył Albrechtowi we dwa konie, czyli miał do dyspozycji dwóch pachołków. Albrecht finansował też pobyt poety na uniwersytecie w Padwie, a był tam Jan z Czarnolasu konsyliarzem nie tylko polskiej, ale i niemieckiej nacji. Znów pobyt w Królewcu i wykonywanie "prac intelektualnych" dla Albrechta. Nie cieszył się pruski książę popularnością wśród Polaków, więc Albert łożył na przedsięwzięcie (znane nam z powojennej rzeczywistości), zwane tworzeniem elit. Czy dlatego Kochanowski w Satyrze... każe nam brać przykład z gospodarnych Prusaków? Nigdy potem, czyli już we dworze, nie siedział wyłącznie pod lipą. Brał czynny udział w życiu politycznym i gospodarczym, pożyczał innym olbrzymie kwoty. Nie są znane dokładnie okoliczności śmierci poety. Bardzo dużo tych niejasności.
Muszę ochłonąć, bo lektura bogata, pozwalająca spojrzeć inaczej na historię sprzed pięciuset lat.
Wybieram się na spacer do kolebki polskiej poezji.
 Siedzibą Muzeum Kochanowskiego jest dwór Jabłonowskich. Domostwo poety spłonęło w 1720 roku.
Ekspozycja muzealna zajmuje sześć sal.  Zachwyciły mnie gobeliny. Robiłam zdjęcia naściennym cytatatom poety i jego następców, by przy wyjściu dowiedzieć się, że są zebrane i do kupienia w maleńkim tomiku.




Sercem dworu jest gabinet poety. Scenka jak żywa. Mogło tak być naprawdę.








Obok dworu stoi kaplica wzniesiona na fundamentach domu Kochanowskiego. Główną ekspozycję stanowi scenka tzw. "Mały Wawel'', upamiętniająca pobyt na dworze Zygmunta Augusta. Poeta stoi z boku i wręcza królowi swój rękopis. W krypcie jest kolejna scena - "Rzeczpospolita Babińska".
Na mnie ogromne wrażenie zrobiły muzyka i śpiew sączące się z głośników przed wejściem. To nagrania Pieśni  i Trenów w wykonaniu Warskiej. Rewelacyjne!


Wiele się zmieniło od czasu, gdy byłam tu ostatni raz. Dzięki unijnej dotacji "wyrósł" w parku amfiteatr. Myślę, że to podniesie atrakcyjność miejsca.  O pachnących toaletach przypominających dworek nie wspomnę, a przecież trzeba. W  końcu w Europie jesteśmy.





Będąc w Czarnolesie, warto wyruszyć w niedalekie miejsca związane z życiem poety. Sycyna oddalona jest o 20 km. Można tu zobaczyć miejsce, gdzie stał dwór - miejsce urodzenia Kochanowskiego.







I trzeci wierzchołek trójkąta Sycyna - Czarnolas - Zwoleń.
W krypcie - też pięknie odrestaurowanej - mieści się sarkofag ze szczątkami rodziny Kochanowskich. Chociaż nic nie jest tu pewne. Historia z wędrującą czaszką, która okazała się kobiecą, jest chyba znana.




Kończę spacer po czarnoleskim parku. Nie żegnam się jeszcze z tomem Baśni toczącej się jak niedźwiedź. Nie spodziewałam się, że historia wciąż aktualna i że wiek XVI będzie tak kluczowy dla nowoczesności. Czekam na kolejny tom, by zobaczyć, jak Polska radziła sobie z tym bagażem w kolejnym wieku.

sobota, 8 września 2012

Co nam zabrano i podmieniono

Krajobraz z wilgą
W tej okolicy jest zbyt uroczyście.
Jaskółki kreślą nad wodami freski,
w dzbanie jeziora drzemie chłód niebieski
i usta mówią to, co widzą oczy.
Światło szeleści, zmawiają się liście
na baśń, co lasem jak niedźwiedź się toczy. (...)
- Tadeusz Nowak


Czy znasz to uczucie, gdy podczas układania puzzli brakuje ci jednego elementu? Denerwujesz się, przykładasz, przyglądasz się, sprawdzasz. Nagle... jest! Tak właśnie się czuję. Amatorsko zgłębiam historię i nijak mi idzie ta układanka. Luki, niemożności, zniechęcenie, aż tu staje na mojej drodze Gabriel Maciejewski ze swoimi tomami Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie. Tytuł nie powinien zmylić, choć baśni w środku nie ma. Tytuł ma przykuć uwagę, ma z mocą zakotwiczyć się w wyobraźni. Cóż to za książki? Każda nieco inna, więc o kolejnych tomach z osobna.
Tom pierwszy to sześćdziesiąt trzy luźne, intensywne historie z polskich dziejów. Cofniemy się do XVII wieku, by skończyć gawędą o tym, co ledwie wczoraj. Różni bohaterowie i wydarzenia, o których się nie pisze, nie mówi, a jeśli już, to reflektor z innej strony oświetla scenę. Bo autor przyjął bardzo ciekawy punkt wyjścia - jeśli o kimś się tylko wzmiankuje, oznacza to, że mamy do czynienia z bardzo ważną osobą. Po kilku miniaturach przyznajemy mu rację! To skondensowane obrazki, które rysują nam epizody. Widzimy je w krótkich migawkach, a sami dopełniamy całość. Zostajemy z tym, co wiemy albo biegniemy szukać dalej. W końcu np. dowiedziałam się, dlaczego pałam irracjonalną niechęcią do Gombrowicza czy Wańkowicza. Bo przecież pisarzami wielkimi byli!
Po kilku Wańkowiczowych lekturach czytam "Kundlizm" i wylazło szydło z worka! To szlachtę należy winić za upadek naszej potęgi Rzeczpospolitej, bo jest "z ojca miecza i matki sakiewki". Walnie pisarz przychylił się do niszczenia warstwy ziemiańskiej, która w innych krajach jest chroniona, ceniona.  Nawet w "Szczenięcych latach" brak opisu szlacheckich rytuałów. Czerwonym podobały się opisy uwodzenia służącej czy oddawania swoich żon panom na pierwszą noc. Więc wydali. I zabiegali, by powrócił z emigracji. Ech, idę dalej.
Piękne karty poświęcił Maciejewski Jerzemu Dąmbrowskiemu. Przez żonę i córki nazywany Żorżem. Dla większości był Łupaszką od wyłupiastych oczu (cierpiał na chorobę Basedowa). Pułkownika widzimy w ostatnich chwilach życia. Żołnierz leżący z Łupaszką w więziennej celi opowiada, że pułkownik nie mógł się poruszać, bo miał połamane ręce i nogi, wybite oko, zerwane paznokcie... i czekał śmierci. Z kilku relacji chcemy uwierzyć w tę, gdy doprowadzony do względnego porządku Dąmbrowski prowadzony był na sfingowany proces. Skuty, prowadzony przez uzbrojonych enkawudzistów, zareagował na uderzenie w twarz Ireny Krzywickiej (nie tej od "gorszycielki"). Strzelił w twarz strażnika skutymi rękami, kopnął w jądra i usiadł na ławie oskarżonych. Po odczytaniu wyroku zwrócił się do reprezentanta ZSRR ze słowami:
- Wysoki sądzie! Job waszu mać!
Zabito go tej samej nocy.
Ulubioną opowieścią autora jest ta o bokserach, którzy doszli do finału Mistrzostw Europy. Zdarzyło się, że mieli walczyć Polacy i pięściarze Kraju Rad. A był rok 1953 i rzecz działa się w Warszawie. Publiczność była pilnowana przez panów w gumowych płaszczach, a jednak na trybunach raz po raz rozlegały się okrzyki: bij ruska! Hala ryczała ze szczęścia, gdy polscy zawodnicy wygrywali kolejne rundy. Czekała na to cała Polska!
Siłą rzeczy mnie najbardziej wciągnęły opowieści z literackim rodowodem. Po raz pierwszy usłyszałam o Stanisławie Rembeku, bo pamięć o nim zakopano głęboko. Jak mogło być inaczej, gdy tematyka jego książek dotyczyła relacji pomiędzy Polakami a Rosjanami? Co dzisiaj daje się nam zamiast? Kolejne wydanie Normana Daviesa Orzeł biały. Czerwona gwiazda albo Dziennik 1920 dostępny nawet w kioskach (Izaak Babel). Ciąg dalszy życia autora opisuje Archiwista z Łubianki i właśnie powinniśmy się wzruszyć losem czerwonego uczestnika wojny polsko-bolszewickiej, a nie bohaterstwem czy śmiercią naszych patriotów!
Podobnie rzecz ma się z innym poetą - Zygmunt Rumel nie istnieje w zbiorowej świadomości, tak jak jego wiersze. Jak zginął? Rzecz działa się na Wołyniu.
W nocy z 10 na 11 lipca 1943 roku trzej młodzi mężczyźni, pobici i okrwawieni zostali przywiązani do koni za ręce i nogi. Ktoś krzyknął "wio" albo "hej", albo tylko strzelił batem. Konie ruszyły gwałtownie z miejsca. Wszystko trwało zaledwie kilka minut. Jednym z przywiązanych był Zygmunt Rumel, poeta i żołnierz Batalionów Chłopskich.
To tak przy okazji w odniesieniu do mojej poprzedniej lektury.
Są też znane nazwiska. Jest opis dzielnej, choć morderczej, pięcioletniej wyprawy rowerowej przez Afrykę, a czynu tego dokonał Kazimierz Nowak. Możemy zobaczyć inną twarz majora Henryka Dobrzańskiego, która kojarzyła mi się li tylko z Ryszardem Filipskim. Wraca na karty Maria Rodziewiczówna, dla której najważniejsze były praca i ziemia (choć dzisiaj są tacy, co wiedzą więcej). I Zofia Kossak, która z takimi cechami jak patriotyzm i przywiązanie do katolickiej tradycji powinna wrócić do łask czytelniczych.
Nie wspomnę wszystkich osób, miejsc i zdarzeń ważnych dla naszej historii. Książka i jej autor to moje ostatnie największe odkrycia. Wnikliwi czytelnicy znajdą Coryllusa na moim blogrollu. Można go zobaczyć i posłuchać. Podziwiam, idę jego tropem, choć dużo spraw zostawiam sobie pod rozwagę. Gdy np. dwóch cenionych pisarzy pisze o jednej osobie tak sprzeczne opinie, to jeden pewnie nie ma racji (chodzi o Samuela Zborowskiego opisanego przez Maciejewskiego i Rymkiewicza).
Tom drugi to już całkiem inna baśń. Potoczy się jutro.

Gabriel Maciejewski, Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie, t.I-II, Klinika Języka
Cytaty zaczerpnięte z tomu pierwszego s.16 (wiersz Nowaka) i s. 193 (poeta rozerwany końmi).