DOM Z PAPIERU



środa, 29 sierpnia 2012

Mazurska międzynarodówka

Rano siadłam przed komputerem z zamiarem napisania krytycznej recenzji książki Orłosia Dom pod Lutnią. Wchodzę na FB, a tam jak grom z jasnego nieba spada na mnie wiadomość, że powieść wygrała w plebiscycie "Książka na lato 2012". Znowu!?  - krzyknęłam. Znowu sama pod prąd? Opuściłam klapę z zamiarem przemilczenia mojej opinii. Chodziłam od ściany do ściany. Tknięta przeczuciem szukałam recenzji i nagle jest! Skoro nielubiana gazeta przypisuje głównemu bohaterowi mądrość, uczciwość i nienaganne maniery, a cały utwór uznaje za piękny, szlachetny i krzepiący serce, to znaczy, że JA mam rację! Zatem siadam powtórnie i piszę to, co czuję.
Kazimierz Orłoś Dom pod Lutnią
Jest rok 1949 i mazurska wieś. Mieszka tu główny bohater - Józef Bronowicz. Przed wojną ułan jazłowiecki, który po klęsce wrześniowej kampanii dostał się do niemieckiej niewoli. Po powrocie z oflagu nie odnalazł się ani w stolicy, ani u boku małżonki. Ma sześćdziesiąt lat i chęć życia po swojemu. Kupuje dom na wsi i gospodarzy wśród Mazurów i Ukraińców. Ze spokojem przyjmuje córkę, która przyjechała z synem. Joanna niepewna swojego losu, bo UB aresztowało jej męża, proponuje zostawienie Tomka w bezpiecznym miejscu. I to będzie ta dobra, prawdziwa warstwa fabularna. Roczny pobyt to zanurzenie się chłopca w wiejskiej arkadii, nowe przyjaźnie, nauki pobierane od dziadka i w szkole. To tu będzie łowił raki, obserwował gwiazdozbiory, grał w szachy, uczył się jazdy na oklep... Sielankę zaburzy od czasu do czasu pojawienie się ubeków, kłusowników czy partyzantów, ale dziadka wybroni jego Virtuti Militari i spora dawka szczęścia.
Co zatem powoduje mój grymas? Główny bohater. Pułkownik wtapia się idealnie w nową rzeczywistość. Z tym po niemiecku, z tym po rosyjsku, dogada się z każdym. Ludzie go szanują i mu czapkują. Ludzie tutaj uczciwi. Nie ma złodziejstwa, pijaństwa, tej polskiej zawiści. Nikt na ciebie nie patrzy wilkiem. Nikt nie donosi.- mówi do córki [s.30]. Przypomina sobie, że Joanna kazała mu dziecko do kościoła zaprowadzić, więc idą do luterańskiej kirchy i łączą się w śpiewach. Na weselu u Wasyla zapamiętale wyśpiewuje i tańcuje, że  tylko czekałam okrzyku: kochajmy się! Te polsko-rosyjsko-niemieckie rozmowy chwilę zaciekawiają, ale potem już wyłącznie drażnią. Pojawia się "żabior straszny" - nauczycielka, która zaprasza pułkownika na angielską herbatę i poziomkowe konfitury. Nie obejdzie się bez dyskusji. Pani Wojnicka czuje się jak na wyspie obleganej przez tych wszystkich, mówiących po niemiecku, Mazurów. W obcym świecie. [s.216] - Ja, pani Wando - powiedział Bronowicz - przeciwnie, znalazłem tutaj swój dom. Gdy ta nadal próbuje poruszyć sprawę ukraińską:
- Oni wszyscy tacy sami. Piłowali Polaków piłami, zakopywali żywcem w ziemi. Kobietom obcinali piersi! (...) Rezuny. Straszni. A pan z nimi tańcuje.
Słyszy:
- Proszę sobie przypomnieć, kto palił cerkwie na Kresach przed trzydziestym dziewiątym? To my, my Polacy. (...) A słyszała łaskawa pani o tym, co się działo w Bieszczadach? Wokół Sanoka, Leska, na tych naszych obecnych kresach w cudzysłowie? Teraz to my palimy, wysiedlamy i zabijamy.[s.214-215]
Stwierdził, że oprawcy są w każdym narodzie. Nie komentuję.
W domu na niego czeka wiernie Urszula. To dziewczyna, która pomagała w gospodarstwie. Miała już jedną Zuzi, teraz na świat przyjdzie "kleiner Oberst". W recenzjach czytam o wielkiej miłości w jesieni życia. Czy naprawdę Bronowicz kochał Urszulę? Wątpię. Gdy ta pytała go o warszawską żonę, opowiada o dwudziestu latach dobrego pożycia. Czy tęsknił do niej w oflagu?
Wiesz, kiedy człowiek sześć lat żyje bez kobiety, tak jak my, zamknięci w oflagu, to (...) miłość nie ma żadnego znaczenia. Człowiek tęskni do kobiety. Do rąk, włosów, oczu, ciała, dotyku. Tęskni tak do bólu, do rozpaczy, wiedząc, że dzień po dniu, dzień po dniu będzie mijał i żadnej kobiety nie dotknie. W tym zamknięciu, w tej klatce. A naokoło mężczyźni, mężczyźni, mężczyźni! A ty tęsknisz. [s.233] I mam wrażenie, że taką właśnie "miłość" ofiarował wpatrzonej w niego kobiecie. Mówi jej dalej. Kiedy wracasz po tych sześciu latach, a twoja kobieta zmieniona, inna niż pamiętałeś i kiedy jeszcze nie ma ochoty na miłość, bo ochłodła przez tę wojnę zupełnie, bo ma dość wszystkiego, bo choruje, ciągle coś jej dolega, to zaczynasz rozumieć, że musisz znaleźć sobie inną kobietę. Taką, która będzie chciała kochać.
Straszne to słowa dla mnie. I jednoznaczne. Zostało najważniejsze - stosunek do ówczesnej polskiej rzeczywistości. Ten odznaczony, waleczny żołnierz zostawia w Warszawie rodzinę, zaszywa się na wsi, bo nie wierzy w sens walki. Sowieci złamią każdy opór - powtarzał [s.85]. Tak można mówić z dzisiejszej perspektywy, ale być pewnym kilka lat po wojnie, gdy lasy pełne  walczących, gdy więzienia pełne torturowanych, on już wiedział, że zdepcze nas radziecki but?
- Myślę czasem - powiedział Bronowicz - po co oni ginęli? Pod Wólką, pod Uniejowem, Łęczycą, Górkami? W Warszawie, na Zachodzie, w okupowanym kraju? (...) Potrzebna nam była śmierć całego pokolenia? Katyń, ci zamordowani na wschodzie? Wywiezieni do łagrów, do Kazachstanu, na Syberię? [s.26]
No po co wam to było? Niech odpowiedzą ci, co jeszcze żyją. Albo rodziny zamęczonych i pomordowanych. Znowu mylę fikcję literacką z rzeczywistością? A czy ta książka nie wpisuje się w nurt poprawności politycznej, gdzie zamazuje się piękną tradycję narodowowyzwoleńczą, gdzie bohaterem zostaje ktoś prezentujący wątpliwe wartości moralne? Niech sobie taki bohater będzie, ale dlaczego o nim tak głośno? Spodziewałam się więcej po autorze "Cudownej meliny"...

Kazimierz Orłoś, Dom pod Lutnią, Wydawnictwo Literackie, 2012

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

W literackim Nałęczowie

Nie muszę jeszcze leczyć serca w uzdrowisku, ale i tak lubię nałęczowskie spacery. Po raz kolejny zajrzałam do Chaty Żeromskiego, jednak o tym w przyszłości. Dziś garść nowinek z Muzeum Prusa w Pałacu Małachowskich. To muzeum biograficzno-literackie, ale i regionalne, bo Prus Nałęczów ukochał, spędził tu 28 sezonów, więc odwdzięczał się sporo, pisząc i reklamując uzdrowisko.  Pięknie jest w Alpach, pięknie nad morzem, ale w Nałęczowie jest mi dobrze - pisał. Czuł się tu dobrze, mimo agorafobii, która tak życie mu utrudniała.

Dla nałęczowian był "dziadziem Prusem". Dzisiaj też co chwilę ktoś robi zdjęcie z pisarzem, choć ten już cukierków nie rozdaje. Z ławeczką wiąże się anegdota. Nazajutrz po odsłonięciu pomnika, wczesnym rankiem do pracy szła jedna z pielęgniarek. Zobaczyła dziwną postać i wbiegła do sanatoryjnego budynku przestraszona, wołając do koleżanek, że jakiś menel siedzi na ławce przed pałacem.
To i ja zrobiłam sobie zdjęcie z "menelem".


Jak zwykle musiałam zerknąć na biurko. Dopiero później dowiedziałam się, że ani ono, ani maszyna do pisania, nie są tymi, które użytkował Prus. Biurko zrekonstruowano na wzór warszawskiego, a maszyna jest z tamtych czasów. Nowinek technicznych pisarz się nie bał. Nieźle posługiwał się aparatem fotograficznym, sensację budził też swoją jazdą na...





...welocypedzie (bicyklu?) Że trudno było na czymś takim jeździć, to zrozumiałe, ale jeśli dodać do tego wadę wzroku pisarza i podwójne okulary, to nic dziwnego, że jego wycieczki kończyły się często w krzakach.





Tylko serwantka chroni za szybą oryginalne pamiątki - drobiazgi, pamiątki rodzinne. W dwóch salkach możemy przyglądać się dokumentom, fotografiom, rękopisom, materiałom dotyczącym adaptacji teatralnych i filmowych, jubileuszowym medalom i pierwodrukom. Mali kuracjusze i wycieczkowicze zerkają na świadectwo maturalne, bo każdy ciekaw, jak to z tą matematyką czy zachowaniem było.






Ciekawym zabiegiem, by zwiększyć powierzchnię wystawy (bo tylko dwie salki zajmuje muzeum), jest zastosowanie ekranów stylizowanych na parawany. Również na ścianach roi się od cytatów, co pisarz ważnego powiedział i co inni mieli do powiedzenia na jego temat.  Moją uwagę zwróciły słowa Zygmunta Szweykowskiego: Twórczość Prusa nie była przez ogół współczesnych mu dostatecznie doceniona.
I poszłam tym tropem. Rzeczywiście sam pisarz nie był ukontentowany chociażby przyjęciem "Lalki". Cóż to za powieść?

Nie umiem chodzić w szeregu. Wolę prawą stronę literatury polskiej [1]. Idee pozytywizmu poznawane w szkole wydawały mi się postępowe do czasu, gdy z ust cenionego poety usłyszałam wypowiedź, że "Lalka" została wypromowana w PRL, a wcale arcypowieścią nie jest! Brakło okazji, by roztrząsać problem, więc zostałam z nim sama. Siedział, wiercił, aż dojrzał. Oto garść moich zauważeń.
Skoro powieść jest "zwierciadłem przechadzającym się po ulicy", to dlaczego w Warszawie nie było Rosjan? Ani jedno wydarzenie nie rozgrywa się na Starym Mieście, gdzie miały siedzibę władze carskie. Obecność Rosjan daje się zauważyć jedynie poprzez rosyjskie nominały (ruble srebrne, jednostki miary i wagi). Zbojkotowana została zaborcza rzeczywistość, a mamy do czynienia z powieścią realistyczną! No przecież cenzura - zawołają obrońcy. Pisarz posłużył się mową ezopową, polegającą na milczeniu i pomijaniu - tłumaczą. A ja na to - Wokulski Rosjan polubił! Źle wspomina Polaków na Syberii, nie uważa tych lat za stracone. Nawet z jednym się zaprzyjaźnił. Suzin jest przedsiębiorcą w spółce handlowej, a nowe stosunki gospodarcze z Rosją to jedno z głównych haseł pozytywistycznych (praca organiczna).
Dalej - jeśli powieść zawiera kompletny obraz społeczeństwa, to dlaczego brak reprezentacji duchowieństwa? Są motywy religijne w powieści - powiedzą obrońcy. Tak, ale sceny rozgrywające się  w kościele pomijają  obrzędy, ceremonie, nie pojawiają się księża. To również poglądy pozytywistów, którzy uwierzyli w siłę racjonalnego rozumu, w potęgę "szkiełka i oka". Część akcji dotyczy kwesty dobroczynnej w Wielką Sobotę. Zbiórka pieniędzy jest jednak jedynie okazją do spotkań, plotek. Jak rozmieszczone jest światło w kościele? Mroczny grób Chrystusa, a światło pada na tace.  Światło świec oświetla też twarz Chrystusa jaśniejącą przy zbliżaniu się ubogiego, a ciemniejącą, gdy odzywają się arystokratki. Praktyki modlitewne dotyczą interesów (panna Łęcka modli się o nową suknię, Łęcka i Krzeszowski o pomyślny przebieg licytacji, Krzeszowska o karę dla Wokulskiego...). Szczerze modlą się tylko ubodzy.
No właśnie, arystokracja. Poddana ostrej krytyce. Każdy maturzysta wyrecytuje bez zająknięcia, że arystokracja i szlachta to warstwy anachroniczne, pasożytnicze, próżne, zdegenerowane. Interesuje ich tylko zbytkowy styl życia, wyścigi, zatargi, a panny czas spędzają na plotkach i na szukaniu mężów. O patriotyzmie mowy nie ma! To oni są winni upadkowi kraju, bo dbają wyłącznie o własne sprawy.
Dostało się też rodzinie. Nie ma jej w powieści! Są wdowy, panny, rozwodnicy, porzuceni, kawalerowie... - cała parada samotnych postaci.
Za to są bardzo sympatyczni studenci o wyraźnych poglądach socjalistycznych. Podobnie jak Klejn. Również Niemców autor ukazał w ciepłych barwach. To Rzecki opisuje rodzinę Minclów, chwaląc ich zaradność, oszczędność i pracowitość.
To chyba jakieś krzywe zwierciadło? Czy to naprawdę realistyczny obraz społeczeństwa, obarczonego winą za upadek kraju? Przestaję się dziwić, że Prus był zły z powodu złego przyjęcia powieści przez współczesnych. Gdy jeszcze żywe były tradycje powstańcze, gdy represje w pamięci, autor neguje poświęcenie, oskarża, napomina... A później w PRL wszystkie hasła akuratne. Nie ma rosyjskich okupantów - są przyjaciele zza Buga, bogaci to kułaki, religia wyparta przez materializm, negowana wartość rodziny... Powieść idealnie wpasowała się w ustrój.
Inne to moje spojrzenie na "Lalkę". Warto się zastanowić nie tylko w Roku Prusa.

[1] Maciej Urbanowski, Prawą stroną literatury polskiej. Szkice i portrety, Kraków 2007

sobota, 18 sierpnia 2012

Kiermasz rozmaitości

Nazbierało się nowinek. Dwie najważniejsze nacechowane jak dwa bieguny. Zacznę od dobrej.
Zaproszenie do Domu Kuncewiczów
Po mojej relacji z odwiedzin w Kazimierzu odezwała się pani Wanda Konopińska - Michalak. Z ogromną przyjemnością pragnę przekazać wszystkim blogerom zaproszenie do Willi pod Wiewiórką. Jeżeli wyrazicie chęć udziału w spotkaniu, podejmiemy dalsze kroki, a teraz proszę o informację, czy jesteście zainteresowani  spotkaniem w tym uroczym miejscu? Zdaję sobie sprawę z dzielącej odległości, ale na przykład podsumowanie akcji "Marzec z Marią" akurat tutaj? Coś pięknego!

Druga to ta, że przeczytałam książkę Ciwoniuk Musisz to komuś powiedzieć. Sprawnie napisana powieść dla nastolatków. Znajdą w niej wszystko, czym żyją, czyli pierwsze miłości, narkotyki, szkołę, rodzinę... Ale nie to było impulsem do mojej lektury. Zatem powrót do Konopnickiej. Mam żal do autorki, że posłużyła się postacią poetki, by mówić o homofobii, która wysuwa się na pierwszy plan powieściowy. Nie będę odnosić się do problemu, który jest modny, nagłaśniany i młodzież pewnie wiele wie na ten temat. Jestem poza tym nurtem, bo sprawa dla mnie jest jednoznaczna.  Pytam tylko, czy najlepszym pomysłem wydawnictwa było uczczenie setnej rocznicy śmierci Konopnickiej akurat w ten sposób? Gdy sejm odrzucił propozycję obchodów rocznicowych, media przemilczały, szkoły wyrzuciły z kanonu  lektur, a młodzieży podsuwa się smaczny kąsek, że była lesbijką? W końcu rozumiem, dlaczego na forach internetowych przewija się wyłącznie ten wątek w komentarzach! Nie zmniejsza rangi problemu bibliografia w książce, podejście dyskusyjne... Ziarno zostało zasiane. Dlaczego Ciwoniuk dla drążenia problemu (nieistniejącego według mnie) nie wykorzystała nazwiska któregoś ze współczesnych "celebrytów", którzy obnoszą się ze swoimi skłonnościami i chętnie opowiadają o partnerach? Są medialni, znani młodzieży i pewnie ucieszyliby się z reklamy. Lepiej uderzyć w miejsce, z którego nikt nie będzie wołał? Żenujące. Rzetelny biograf powinien znaleźć dokumenty albo wprost napisać, że ich nie ma. Tymczasem w przypadku Konopnickiej wyrocznią stał się Tomasik i jego książką posiłkowała się również GW, odpowiadając na list prawnuczki pani Joanny Modrzejewskiej. Raz zamieszczona opinia nabrała rangi dokumentu. Mam prawo do oceniania faktów w jednoznacznych kategoriach i nie interesuje mnie tania sensacja. Oto droga do niszczenia naszej kultury. Po co uczyć wiersza?

A gdy Ciebie kto zapyta:
Kto ty taki, skąd ty rodem?
Mów, żeś z tego łanu żyta,
Żeś z tych łąk, co pachną miodem.
Mów, że jesteś z takiej chaty,
Co Piastowską chatą była.
Żeś z tej ziemi, której kwiaty
Gorzka rosa wykarmiła.
Można przecież inaczej: Żeby życie miało smaczek, raz dziewczynka, raz chłopaczek (s.239). I co?

Jak kiermasz, to do następnego stoiska zapraszam.


Gillian Bagwell Królewska nierządnica trafiła do mnie za sprawą Montgomerry, a Andrzeja Gumulaka Drugie piętro jest prezentem od Maniiczytania. Dziewczyny, pięknie dziękuję i gdy tylko znajdę czas (!), z pewnością napiszę o swoich wrażeniach.






I ostatnie nabytki. Zaraz chyba zacznę Orłosia Dom pod Lutnią, bo szukam każdej okazji, żeby odejść od lektury Szejnert Śród żywych duchów. Tak liczyłam na tę książkę! Niestety. Może dwadzieścia lat temu czytałabym z wypiekami. Teraz - gdy Łączka na Powązkach odkrywa swoje tajemnice - nowinki Szejnert już nowinkami nie są. Miałam nadzieję na rozszerzenie, bo poprzednie wydanie miało ponad sto stron mniej, a tu tylko aneks z listą zamordowanych uległ aktualizacji. Żmudny proces zdobywania informacji, pot reportera, a ja chciałabym zobaczyć efekty tej pracy! Czy nie lepiej, gdyby wznowiono chociażby Z archiwum pamięci Ruty Czaplińskiej, bo klikam od miesięcy bezskutecznie na allegro? Albo marzy mi się, żeby w każdej bibliotece znalazła się tetralogia Janusza Krasińskiego, o której kiedyś z takim bólem pisałam. Ale w stosiku jest też cukiereczek, czyli Łozińskiego Życie polskie w dawnych wiekach. Ach, te gniazdowe posiadłości! I ten język! No i romans z Miłoszewskim trwa. Wczoraj skończyłam Uwikłanie, a kupiłam sobie wcześniejszy Domofon. Nie martwcie się, gdzie ja to wszystko ułożę. Właśnie dzisiaj kolejna półka oplotła ścianę mojego papierowego domu:)

Do poniedziałku. Mówi wam coś data: 20 sierpnia?






wtorek, 14 sierpnia 2012

Istnieję po to, żeby czytać książki

To motto tegorocznych Targów Książki w Krakowie. Zaintrygowało mnie na tyle, że poszukałam źródła. I tu niespodzianka - żadne znane nazwisko!  O książce też cicho, a piękna.
Clare Morrall Zdumiewające błyski barw
To debiut mieszkającej w Birmingham nauczycielki muzyki, ale tak udany, że natychmiast znalazł się wśród finalistów nominowanych do Nagrody Bookera 2003. Rok później powieść ukazała się na naszym rynku dzięki Wydawnictwu Amber. I przeszła właściwie bez echa. A ja wczoraj po rozpakowaniu przesyłki nie wypuściłam jej z rąk do północy. Lektura już za mną, ale we mnie nadal zdumienie i tęczowe odblaski.
Katy - nazywana przez ojca i braci Kitty - ma trzydzieści dwa lata. Jest recenzentką książek dla dzieci. Poznajemy ją w sytuacji codziennej, gdy stoi pod szkołą w tłumie matek czekających na swoje pociechy. Różni się od nich tym, że jej Henry nigdy się nie pojawi. Patrzy jednak na żółtą masę i oczami wyobraźni widzi poranek w kuchni, promienie słońca zaplątane w firanki i dzieci jedzące czekoladowe ciasteczka. Bo macierzyństwo ma kolor żółty. Gdy jedna z kobiet staje się zbyt dociekliwa, kolor żółty staje się jak przejrzały ostry zapach więdnących żonkili. Ucieka, bo przeszkadza jej fakt, że przestaje być anonimowa. Jeździ nocnymi autobusami, miesza się z wychodzącym gdzieś i spieszącym się tłumem. Chce być taka jak inni i też chce robić wrażenie, że wie, dokąd idzie, że ma cel w życiu.  Jestem pozbawiona nadziei. Idę i idę, i idę. Wraca do domu, gdzie trzyma wspomnienia. I myśli o tym, żeby nie myśleć. Podoba mi się takie niemyślenie, uczucie, że nie jestem częścią samej siebie. Kim jest nasza bohaterka? Wychowywana przez ojca i rozpieszczana przez czterech starszych braci, próbuje od czasu do czasu dowiedzieć się czegoś więcej o matce. Jednak rekonstrukcja przeszłości nie powiedzie się, bo każdy zapamiętał inną osobę. Gdy zawiodą najbliżsi, szuka historii życia w pudełkach na strychu. Rozpaczliwie chce zobaczyć się na zdjęciach w objęciach matki. Nie ma jej zdjęć. Matka znikła nagle i całkowicie. Podobnie jak najstarsza siostra Dinah, która także zostaje wyrugowana z rodzinnej pamięci. Zostaje wewnętrzna pustka pozbawiona wspomnień. Życie wymyka się spod kontroli. Czy nie ma prawa do własnej historii?
Kitty ma towarzysza. James to syn idealnych rodziców. Para lekarzy, których jedynak ma skazę, ale poprawnie przyjmują rzeczywistość. James (autystyk?) jednak jako jedyny potrafi dać Kitty oparcie na miarę swoich możliwości. Tylko z nim może stworzyć dobrą ciszę w nierzeczywistej bieli. Reszta to świat fałszywych kolorów. Bo nie pomogą niewinne białe tabletki, które silnie działają, ale oferują tylko fałszywą nadzieję, więc trafiają do spłuczki.
Stopniowo wyłania się przed nami obraz życia Kitty, która emocje i wrażenia odbiera jako kolory. Nawet słowa wypowiadane przez kogoś układają się jej  jako wielokolorowe warstwy. Czy to synestezja? Nie pada to słowo, ale tak myślę. Ten motyw bardzo ubogaca fabułę, która  - niespiesznie - ale się rozwija.  Słowa - klucze w tej powieści to depresja, chaos, autodestrukcja, osamotnienie, tęsknota... Są też piękne momenty, jak dom dziadków.
Lubię starych ludzi. Lubię zmarszczki, drżące dłonie, pogmatwane wspomnienia. Często zabieram rozmowy z nimi do domu i wpasowuję do poprzednich informacji, łącząc je jak układankę.
Bez sensu jest streszczanie. Tę powieść trzeba przeżyć. Może rozwinę jeszcze tylko tytułowy cytat, bo chyba zmienia nieco sens w całości:
Istnieję po to, żeby czytać książki, książki dla dzieci. Takie jest moje życie. Siedzę albo leżę i czytam, czytam, czytam.
Jeszcze jeden cytat ma szansę, by zostać w pamięci dłużej: Dzieci są jak motyle.
Prawda, że piękne?

Clare Morrall Zdumiewające błyski barw; przekład Alicja Skarbińska; Wydawnictwo Amber, Warszawa 2004 (wszystkie cytaty pochodzą z tej książki)

czwartek, 9 sierpnia 2012

Podworuję sobie

W starym dworze, modrzewiowym dworze,
Wszystko dzieje się na stary ład.
Nic tradycji gwałcić praw nie może,
Choćby tego żądał modny świat...
                   - W. Dzierżanowski, "Wieś i dwór", 1913





Dziś wizyta ...
Maja Łozińska W ziemiańskim dworze

Rozpieszcza nas Łozińska. Uderza w czułe struny, prowadząc do dworów ziemiańskich i rezydencji magnackich, sadzając przy stołach, wpowadzając na bale w przedwojennej Polsce. Już podtytuł ujawnia bogatą zawartość: Codzienność, obyczaje, święta, zabawy. A to wszystko na karuzeli pór roku. Tym razem wyjątkowo - ze względu na piękne wydanie - nie ośmieliłam się bazgrać książki ołówkiem. Z namaszczeniem rozchylam karty i wchodzę w świat kolorów, smaków, zapachów i dźwięków minionego świata.
Najpierw zima. Zbliża się Boże Narodzenie. Niby tradycje przetrwały, ale jak miło czytać o światach - kompozycjach z opłatka sklejonych śliną, które obracały się na lnianych niciach lub końskim włosiu. O opłatkach przypiekanych przez dzieci nad naftową lampą. O pustym krześle dla pana Niewiadomskiego. O niezmienianiu sztućców po każdej potrawie. O nocnej jeździe saniami, by oddać hołd Dzieciątku. O polowaniu w Wigilię, bo tak panowie ten dzień witali. O kolędnikach, którzy wędrówkę zaczynali od wielmożnych państwa. A po świętach nastawała pracowita zima. Trzeba było zadbać o ogrzanie domu. Trudno było kominkami i piecami. Dobrze, jeśli temperatura osiągała 12 stopni. Okna musiały być ogacone, ściany okryte kobiercami, dywany rozłożone (zwijane wiosną), a suknie watowane. Buty obowiązkowe, a ciekawostką może być to, że do połowy XIX wieku szyto jednakie na prawą i lewą nogę. Nic to, ważne, żeby nie zmarznąć, bo mrozu się bano. A po wyjściu z dworu trzeba było zadbać, czy kury nasadzone, krowy pokryte, o lodowni czas myśleć i bryły zwozić saniami. I gorzelnie pracowały pełną parą. Kieliszek gorzałki kosztował we wsi 2 grosze ( jak tu nie tęsknić?). Zimowa pora to również czas na czytanie.  Książka uchodziła za wyznacznik przynależności do ziemiaństwa, a jej brak w dworku był oznaką schłopienia, deklasacji. Więc czytano w one "olbrzymie wieczory" przy świecach, lampach karbidowych i naftowych. Cierpliwie czekano na "sztandar wiosny", przycinając drewnianą topolę i wykładając nań drewnianą bronę...
Tak bajecznie wędrujemy przez wszystkie pory roku. Będziemy jeszcze słuchać radia "na kryształki", masować sery, objaśniać świece...
Czy to świat miniony? Z pewnością został w literaturze. Pamiętne Soplicowo, jawiące się niby arkadia. Ale też Nawłoć, gdzie na dworku pojawiają się rysy. Sama nazwa wybrana przez Żeromskiego nieprzypadkowo, bo nawłoć to zioło zagrażające rodzimej roślinności, może być trujące dla bydła ( z tym panem niedługo jeszcze porozmawiam) . Gombrowicz też nie szczędził złych słów dworkom, a jego awersja do ziemiańskiego życia wywołała skandal (polecam Joanny Siedleckiej Jaśnie panicz). Tyle literatura, bo prace naukowe o tym można pisać. Obraz literacki to nie jedyny zachowany. Tuż przed wojną w Polsce było około 16 tysięcy dworów. Obecnie - ok. 1500. Odwiedziłam jeden z nich.
Muzeum Kultury Szlacheckiej w Kopytowej koło Krosna

U góry amfiladowe pokoje. Obok jadalnia, w której obiadował m.in. prezydent Komorowski. Biurko z bibelotami, które kocham najbardziej. Kominek podarowany przez Starowieyskiego. Patriotyczne pamiątki. Dworek z zewnątrz widoczny na pierwszym zdjęciu.
Po wojnie zapomniany zespół dworsko-parkowy popadał w riunę. Przechodził z rąk do rąk, aż  w opłakanym stanie przejęli go pan Andrzej Kołder z żoną Marią. Od tego momentu, czyli od jesieni 1996 roku, powoli rekonstruowany zyskał blask, którym właściciele chcą się dzielić. Od roku siedzisko rodziny udostępniane jest zwiedzającym. Już zachwyca, a w planach jest jeszcze odbudowa pozostałych budynków gospodarczych, nasadzenia w otaczającym parku, potoczy się latem powóz, a zimą zabytkowe sanie... Zostawię w spokoju opisy bidermeierowskich mebli,  cennych kilimów, militariów, portretów, porcelany.  Wybaczcie, bo ja jestem z takiej chaty, co piastowską chatą była, a nie ze dworu. Mimo to dobrze się czułam, bo gospodarze po staropolsku gościnni. Pani Maria - widząc przyjezdnych - poprowadziła nas ku werandzie, a sama zniknęła na moment, by przebrać się i wrócić w roli przewodnika po pięknym domostwie. O czym opowiadała, przekonajcie się sami...

Maja Łozińska, W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaje, święta, zabawy, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2011 - cytat wiersza pochodzi z tej książki, s.6.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Poleciały pieśni moje...

Dzisiaj zapraszam do Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu.
Odchodzą w zapomnienie poezje, nowele pani Marii. Czy słusznie? Od razu jasno przedstawiam moje stanowisko. Nie wyobrażam sobie historii literatury bez jej osoby. Gdybym w dzieciństwie nie zasłuchała się w śpiewne rymy i rytmy, być może byłabym głucha na odbiór współczesnej poezji. Miłośników i wrogów miała jeszcze za życia. Przez jednych zwana pieśniarką ludu i ojczystej ziemi, a przez innych socjalizującą bezbożnicą.  Dziś chcą zrobić z niej tarczę niektóre środowiska, które działają tak skutecznie, że młodzież na forach wyciąga tylko argumenty przytoczone przez Tomasika w jego nędznych Homobiografiach. Autor wije się i kręci, opisując męski ubiór Marii Dulębianki, nazywanie jej Pietrkiem (o Boże! ja do córci wołam Julek!), palenie cygar i choć w końcu przyznaje, że dowodów na "bliższą przyjaźń" obu pań nie ma, ziarno zasiał. Gdyby tylko młodzież. Biorę do ręki styczniowy "Paper Mint" i to samo. Tyle na ten temat. Jestem za tym, by przywrócić poetce należne miejsce w literackim panteonie. W tym roku minęła okrągła rocznica urodzin i niestety nie wykorzystano tej daty. Podobnie dwa lata temu, gdy miała miejsce setna rocznica śmierci. Zda się, że tylko szkoły, którym poetka patronuje, lata te wspominają.
Wczoraj odwiedziłam dom na fundamencie serc. Bo jak inaczej nazwać dar narodu, który wyróżnił dwukrotnie tych, którzy pochylili się nad ich losem ( jeszcze pałacyk w Oblęgorku dla Sienkiewicza).  Obiecana krótka fotorelacja.
Pokój stołowy pełen drobiazgów, które wcześniej rozproszone, znalazły swoje miejsce na ziemi, podobnie jak ich właścicielka. Zachowane oryginalne drzwi z narcyzami. W głębi piękny - dla mnie impresjonistyczny - portret poetki autorstwa zaprzyjaźnionej malarki.






Fragment gabinetu i zbliżenie na autentyczne bibeloty. Piękny kałamarz na fiołkowy atrament, bo tylko takim pisała swoje utwory. Przycisk do papieru ofiarowany poetce  jako dar jubileuszowy.


Pięterko oddane Marii Dulębiance. Jeśli nie jesteś z wycieczką, masz szansę je zwiedzić. Malarka miała tu swoją pracownię, gabinecik i łazienkę.






Również tylko indywidualne zwiedzanie daje możliwość zajrzenia do kuchni. Jedni zaglądają do alkowy,  ja do kuchni wolę. Mogę sobie wyobrazić, jak pisarka prażyła ziarna kawy.







W Żarnowcu jest magicznie. Muzeum mieści się w parku, gdzie spacerując alejkami, możemy jeszcze wejść do Lamusa (drugi budynek muzealny), zrobić zdjęcie przy pomniku poetki, posłuchać szumu tych samych drzew...
Pewnie czytającym przyjdzie do głowy myśl związana z twórczością Konopnickiej. Że ramota, trąci myszką.  Nie wybronię całości, ale może kilka słów na temat najpiękniejszej polskiej baśni.

Czy to bajka, czy nie bajka,
Myślcie sobie, jak tam chcecie.
A ja przecież wam powiadam:
Krasnoludki są na świecie.

Pozbawić dzieci tych strof? Nigdy! Dla opornych, którzy boją się trudnego słownictwa, może przyda się informacja, że Janusz Uhma uwspółcześnił i opracował dla nauczycieli tę baśń.


Z chęcią bym pisała i pisała o Konopnickiej. Bo panią Marię cenię, czytam, śledzę losy prawnuków. Żyje pan Jan Bielecki - mężczyzna o biografii, która mogłaby być kanwą wspaniałego filmu. M.in. wspomina wywózkę do Kazachstanu, gdy wagony rozbrzmiewały śpiewem "Roty". Tak przy okazji to znacie czwartą zwrotkę "Roty"?
Nie damy miana Polski zgnieść,
Nie pójdziem żywo w trumnę.
Na Polski imię, na jej cześć
Podnosim czoła dumne:
Odzyska ziemię dziadów wnuk,
Tak nam dopomóż Bóg.
Zawsze uważałam, że powienien to być polski hymn. Słowa zawsze aktualne.
Żyje też w Łodzi pani Joanna Modrzejewska. To prawnuki po najmłodszym Janie Konopnickim.
Dobrze, kończę już, kończę...
Jeszcze fotki dla tych, którzy dziwią się, że mało piszę. Oto dwutygodniowe stosiki. Czytam dziennie jedną książkę. Oprócz paru nowości z lewej strony, przyszły do mnie kochane, oplecione pajęczyną, zakurzone antykwaryczne starocie. Założyłam na nos filtrujące okulary i pochłaniam biograficzne opowieści Moniki Warneńskiej: o Konopnickiej, Żeromskim, Mickiewiczu, Słowackim, Prusie, Tuwimie, Reymoncie... Wiem, że nie są to naukowe opracowania, ale pełno w nich uczuć, cytatów, myśli... Taka błyskawiczna powtórka biograficzna.
A co następnym razem? Może zwiedzimy prawdziwy szlachecki dworek?