DOM Z PAPIERU



piątek, 28 października 2011

To nie jest książka dla Was!

O nie! Ona jest cała moja. Bo o mnie i innych dojrzałych kobietach.

Sonia Raduńska Solo
Jesteśmy jak śliwki węgierki wiszące na drzewie w październiku; trochę już podmarznięte, zmarszczone, ale najsłodsze i gęste od treści.

Przeczyta to jakaś małolata żądna sensacji albo singiel zwabiony tytułem i zawiodą się. Egzaltowana, ekshibicjonistyczna, nademocjonalna! - zaczną utyskiwać, a potem napiszą niepochlebne recenzje. A ta książka na nie nie zasługuje. Wyjątkowo! Dlatego powinna trafić wyłącznie w dobre ręce! Zauroczonych Białymi zeszytami Soni Raduńskiej (Jolanty Włoch) nie trzeba przekonywać, bo to dalszy ciąg dziennika Soni. Nasza Sonia - psycholog, była żona, matka dorosłych już dzieci, a przede wszystkim kobieta - snuje opowieść o radości ze zwyczajności życia. Gdzie przynależne miejsce mają pies i kot, gdzie bez pośpiechu można sączyć martini i gapić się na morze bez poczucia zmarnowanego czasu. Łaska bezmyślności i bezcelowości. Zachwyca poetycka proza i czytać bez ołówka się nie da. Może parę wyimków? Proszę.

Obudziłam się szczęśliwa tym najprostszym, pierwotnym gatunkiem szczęścia, które wymaga tylko świadomości istnienia.[...]Naoddychałam się, nauśmiechałam, pozwoliłam rozpuścić się napięciom w mięśniach.
Przekwitam. Więc to już. A kiedy patrzę na swoje zdjęcia z Grecji, widzę dziewczynę. Widać, że nie smarkatą, widać, że dorosłą, ale doprawdy nieminioną. Grecja była w samą porę. Zwieńczenie pełni. Teraz księżyca ubywa.
Mniej pracować, mniej kupować, wydawać mniej, za to rozważniej. Więcej odpoczywać, spacerować, spotykać się, przyjaźnić, kochać, zagapiać, lenić się, ślamazarzyć, bawić się ze zwierzętami, rozmawiać z nieklientami, BYĆ!
I jest wybór: albo napiszę ponurą prawdę, albo będę dzielnie łgać. A materia, utkana na mój przyodziewek z dzielności i pogody, poprzecierała się i przez dziury prześwituje zmęczenie, zwątpienie, smutek. Raptem pojedynczość boli i raczej pachnie bezmiłością i opuszczeniem niż wolnością.
Czas strat i egzaminu dla mnie: czy dojrzałam do ich przyjmowania. Strata Psa i Kotki. Strata młodości, szczupłości, zwinnego - bezbolesnego, gładkiego - ciała.[..] Przyjmuję wszystko łagodnie. Tylko obszar za mostkiem cięższy, ciaśniejszy.

Oswaja śmierć. Gdy żegna kolejnych bliskich, zastanawia się, czy będąc w szpitalu, chciałaby znać prawdę o zbliżającym się końcu. Tak. Jednym ludziom powiem "przepraszam", innym "dziękuję". I posprzątam na biurku. Przytacza słowa Astrid Lindgren: Trzeba żyć tak, żeby się przyzwyczaić do śmierci. Tak myślę tra la la. I te ostatnie "tra la la" są esencją!

Dużo mówi o samotności, z którą staje twarzą w twarz. Zna prawdę. Zamyka ją w metaforze: Chłodna nagość niedzielnej samotności.

Nie boi się marzyć, ale gdy po występie powiedziała do Tancerza Tanga, że świetnie tańczy, ten odpowiedział, że jego mamie się nie podoba. Głupie młode serce! Tragizm przemijającej kobiecości.
Mówi o sobie: Moja dusza inaczej wyobraża mnie sobie i nie umie rozpoznać się wśród  tych zmarszczek. Jakim intymnym zajęciem jest oglądanie własnych fotografii, zwłaszcza tych najnowszych...

Bogactwo tej książki to również mnogość cytatów i odniesień. Raduńska szuka swoich zdań u innych, przeplata cudze i swoje przemyślenia. W innych książkach złościłam się, że są wypełniaczami, tutaj - pasują i tworzą harmonijną kompozycję. Nie wszystkie przywołane głosy są przeze mnie uznawane za autorytety (przyznaję), ale słucham ulubionych: Holoubka, Kondrata, Myśliwskiego, Mertona, Osieckiej, Maraia... Tekst upstrzony jest także rzucanymi tu i tam cudnymi miniaturkami haiku. Nie brakuje wypowiedzi o książkach i czytaniu w ogóle. Tu głos zabierają Eco, Fadiman, Miller... Czy przyszło Wam np. do głowy, że książka ma ciało? Ciało, które chce być dotykane, pieszczone, głaskane, ma nie tylko czytelnik. Ciało ma także książka. Co na to miłośnicy audiobooków i innych tworów książkopodobnych?
Albo archetyp - DOM - zdefiniowany na nowo. Dom to miejsce, w którym trzyma się książki.

Autorka zadaje fundamentalne pytania dotyczące egzystencji, ale również zastanawia się, jaka poru roku panuje w niebie? Też uważam, że lato jest darem nieba i ziemi, a jesień to pora roku od macochy. Szare wilki - pyszne określenie listopadowego stanu duszy.

Czy jest coś, co mi się w książce nie podoba? Owszem. Praktyki buddyjskie. Hasła pacyfistyczne. Wojna iracko-amerykańska, która rozrywa snutą liryczną pajęczynę...

Jednak zwycięża myśl: NIE PĘDŹ. BĄDŹ. Tylko tyle. Aż tyle.

A nie mówiłam, że to  nie jest książka dla Was?

Sonia Raduńska, Solo, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2011 - wszystkie cytaty pochodzą z tej książki.
Książka daje początek "Serii z różą".

sobota, 22 października 2011

Beznadziejnie zakochana w zabytkach

Jeszcze kilka dni temu spacerowałam po cesarskim mieście. Teraz kupuję przewodniki, robię zdjęcia, kompletuję album. Utrwalić wrażenia. Ale po kolei.
Najpierw Bratysława. Dotarliśmy późnym popołudniem, więc na zamkowym wzgórzu znaleźliśmy się wraz z zapadającym zmrokiem. I to było piękne - spacer po nastrojowo oświetlonej starówce. Wybrałam zdjęcie z urokliwą latarnią (tylko bez uśmieszków proszę). Na dole stepowałam na jakichś dziwnych płytach, zerkając na zamek, który teraz wyglądał jak odwrócony stół. Dalej w drogę!
Spotkanie z Wiedniem zaczęliśmy od pałacu Schonbrunn (darujcie umlauty). Zwiedzanie z audioprzewodnikiem dało możliwość dostosowania tempa i zatrzymania się w dowolnym miejscu. Nawet można było powalcować w balowej sali! Później obowiązkowo sesja zdjęciowa w barokowych ogrodach na tle Glorietty.


Objazd Ringiem, ogólna orientacja i rozpoznawanie obiektów. Budynek secesyjny z ażurową "główką kapusty" - ponad 3 tysiące laurowych liści. Wiedeńska Opera Państwowa - raj dla melomanów. Stadtpark z pomnikiem króla walca - J.Straussa.  Z daleka Spalarnia, która udowadnia, że codzienność może być piękna. Zielona kopuła nad bramą św. Michała. W prawo, w lewo, w prawo...
I powrót do centrum. Od katedry św. Szczepana (cud świata), obok zegara Anker z przesuwającymi się figurkami, przeszliśmy już w podgrupach na Kohlmarkt - ekskluzywną ulicę. Jak nie skusić się na wejście do słynnej cukierni Demela? To najelegantsza pułapka na miłośników słodyczy, otwarta w 1786 roku, a bywała tu sama Sisi. Cudem zwolnił się maleńki stolik i siedliśmy w międzynarodowym towarzystwie. Czekając na aksamitną kawę Melange i torcik Sachera, można przyglądać się pracy cukierników za ogromną szybą. Żal wychodzić, ale woła nas Hofburg.

Stajemy przed pomnikiem Marii Teresy, gdzie przewodnik wskazuje pałacowe budynki i każe sobie wybrać muzeum. Dokonaj mądrego wyboru! Mój padł na Prunksaal - reprezentacyjną salę barokową Biblioteki Narodowej. Na orzechowych regałach zabytkowe rękopisy, przesuwane drabinki, piętra... - arcydzieło!

Poczłapałam dalej. Myślałam, że już nic piękniejszego nie ujrzę. A tu urokliwe kafejki i opowiadania najwspanialszego pod słońcem przewodnika. Znamy piosenkę o Augustynie, a on wędrował w czasie zarazy od winiarni do winiarni. Gdy się obudził, leżał w dole z umarlakami. Teraz siedzi w piwnicy i zbiera grosze. A w ogóle to Austriacy nie przyznają się, że pierwszą kawiarnię otworzył Polak! Kulczycki za zasługi w bitwie wiedeńskiej otrzymał od samego Sobieskiego worki z kawą (były traktowane jako karma dla zwierząt). Zaczął parzyć napój i sprzedawać, ale sukces odniósł dopiero w momencie, gdy posłodził go miodem. 

W tym dniu wystarczyło nam jeszcze czasu na  Belweder - letnią rezydencję księcia Eugeniusza Sabaudzkiego. Piękne wnętrza i tarasowe ogrody z małą architekturą, ale najsłynniejszy jest chyba z powodu "Pocałunku" Klimta. Malarza w czasie wycieczki do Włoch zauroczyły mozaiki w Rawennie i Wenecji, wykorzystał więc styl i stworzył  migotliwe, zmysłowe dzieło.
Zbliża się wieczór. Po kolacji jazda na Kahlenberg, a w drodze powrotnej Grinzing. Winiarnie pełne Polaków. Trudno znaleźć wolne miejsca, bo z każdego okna płyną  dźwięki o góralach, którym żal i o sokołach, które krążą nad Ukrainą.
Na moje nieszczęście jest też kiczowaty Prater. Nie uwiódł mnie. Robię fotkę przed diabelskim młynem, który kręci się od 1897 roku i uciekam.

Dobrze, że jeszcze został jeden punkt programu - Hundertwasserhaus. Nocą robi niesamowite wrażenie. I przynajmniej nie ma tłumów. Uffff...


Proszę wycieczki, czas wracać. Lednice w Republice Czeskiej. Piękny, a rzadziej odwiedzany neogotycki pałac otoczony dwustuhektarowym parkiem - dawna letnia rezydencja arystokratycznego rodu Liechtensteinów. Stawy, las, sztuczne ruiny, minaret, oranżeria... M.in. podziwiam misternie rzeźbione ażurowe schody wykonane z jednego pnia dębu, a także obraz Rafaela Santi.
Rozrzucam eurocenty. Wszak kto grosik wrzuci, to z pewnością tu wróci.

czwartek, 13 października 2011

Ostatnia miłość Kraszewskiego

Za kilkanaście godzin powitam Wiedeń. W krew już mi weszło wyszukiwanie literackich tropów, ale tym razem moje zdziwienie osiągnęło apogeum, bo spodziewałam się  Austriaka, Niemca,  a spotkałam... Kraszewskiego. I jego wiedeńską miłość. W tym mieście wszystko jest możliwe.
JIK ma 69 lat, ona - czterdzieści mniej. Christa del Negro jest dziennikarką. Wiele podróżuje, kocha Włochy, Francję, ale odbywa też egzotyczne podróże, jak ta do źródeł Nilu. Świetnie zna języki włoski i francuski, a za chwilę będzie żałować, że nie zna polskiego.

Wiedeń, dworski teatr operowy, uroczystość z okazji pięćdziesięciolecia pracy pisarskiej. W loży pojawia się "uderzająco mały pan. Miał szaroniebieskie oczy o przyjaznym spojrzeniu i rzadko spotykanym blasku" - napisze za kilka lat w pamiętniku. Hrabia, zachwycony piękną brunetką, proponuje jej przekład Hrabiny Cosel. Ożywia się korespondencja. Na gwiazdkę do listu JIK dołączył notesik w oprawie z kości słoniowej i z własnoręcznym szkicem drezdeńskiej willi. Christa przesyła pisarzowi gipsowy odlew dłoni, którą onegdaj całował z zachwytem. Pisarz osamotniony, spragniony ciepła, patrzy z nadzieją na otwierającą się słoneczną ścieżkę. "Waham się ... powątpiewam... Za późno, za późno!". Listy płyną we wszystkie strony. Zofia Kraszewska, która została w kraju i nie widziała się z mężem od niemal trzydziestu lat, na wieść o romansie, spaliła kilkaset mężowych listów. Za to 841 listów Kraszewskiego do żony można oglądać w Bibliotece Jagiellońskiej. Christa zachwyca się listami od pisarza, bo przydają jej radości życia.  A kłopotów nie brakuje. Niemiecki dziennik drukuje tłumaczoną powieść w odcinkach, ale tempo tłumaczenia i kłopoty ze wzrokiem przysparzają problemów. Z pomocą przychodzi Kraszewski i proponuje Chriście płatny urlop zdrowotny. Adorowaną kobietę i jej matkę wita i przyjmuje godnie, organizując wycieczki, wystawne kolacje, obsypując prezentami. Jednocześnie zazdrośnie strzeże i obraża się, gdy ukochana rozmawia z napotkanym malarzem. Zakochany po uszy pada na kolana w zamkowej kaplicy i oświadcza się. Odpowiada mu milczenie, jednak "kochany staruszek" podejmuje starania o unieważnienie małżeństwa. Po pięciu tygodniach z Rzymu przychodzi odpowiedź, że mężczyzna w tym wieku ma czas tak krótki, jaki mu opatrzność pozostawia, zatem nie ma potrzeby, by się rozwodzić. Kolejne rozstania, spotkania, korespondencja. I następny sponsorowany wyjazd do Prowansji. W nadmorskiej willi Christa przyzwyczaja się do dyktowania tekstów. Gdy pod koniec życia straciła wzrok, właśnie dzięki tej metodzie będzie mogła napisać i opublikować swoją jedyną książkę - "Na zawsze połączeni".
A Kraszewski? Spotkali się we wrześniu 1881 roku na Międzynarodowym Kongresie Pisarzy. Piękna dziennikarka towarzysząca pisarzowi w czasie wycieczki na Kahlenberg poznała innego mężczyznę, przyszłego męża. Umawia się z nim na spotkanie w mieszkaniu wynajętym przez Kraszewskiego. Korespondencja zamiera. Po śmierci pisarza Christa notuje: "Straciłam w nim najbardziej bezinteresownego przyjaciela."  Nic o uczuciach.

Opracowanie na podstawie artykułu Haliny Iwanowskiej "Polonika" nr 164

niedziela, 9 października 2011

Ja muszę być sławnym!


Napisał w liście do matki Józef Kraszewski. I tak się stało. Jest czytany po latach, co widać w czasie blogowych spacerów. Trawiona wyrzutami sumienia, że ledwie nieliczne powieści poznałam, zatrzymuję się choć na chwilę. Dalibóg, niemożliwością wydaje się napisanie kilkuset powieści bez pomocy "pisarzy widm". Skąd czerpał wenę? Jaką drogą kroczył do dorosłości? I oto wpada mi w ręce Chłopiec z Romanowa Moniki Warneńskiej. Wprawdzie adresowana do młodzieży, ale format i kaliber powieści w sam raz do torebki i dla umęczonej pracą głowy.

Zatem Lubelszczyzna - kraj dzieciństwa i serdeczna pamięć. Wieloma elementami i motywami wracać będzie w powieściach i opowiadaniach. Romanów i Dołhe - tu pierworodny syn Jana i Zofii czuje się jak ryba w wodzie. Nie jest skory do zabaw z młodszym rodzeństwem. Najchętniej błądzi po parku i ogrodzie, często szepcząc do siebie. Sensat jakiś rośnie z tego dzieciaka - zastanawia się ojciec. Gdy tylko zaczyna stawiać pokraczne litery, próbuje układać powieści. A czasy były ciekawe. Rok urodzenia Józia to pamiętny odwrót armii napoleońskiej w 1812 roku. Nie milkną rodzinne wspomnienia. Pełno ich w albumach i sztambuchach prababki Konstatncji. Piór gęsich, wyciąganych z jej kałamarza, nie zapomni nigdy. Tak jak wieczorów poświęconych lekturze, skupiających całą rodzinę. Przywoła je na kartach niejednej powieści.
Czas do szkoły. Ta pierwsza w Białej. Dziesięciolatek odkrywa nowe, nęcące światy, chociaż nie wszystkie przedmioty lubił jednakowo. Nie miał nigdy "smaku" do rachunków i do wszystkiego, co wiąże się z cyframi. Skwapliwie wypełniał seksterny (grube kajety) na pozostałych lekcjach. Jednak najmilsze chwile to te, kiedy rzucał się z łakomstwem na książki. Już wówczas jakiś węzeł sympatii łączył mnie z książkami - napisze - czułem na ich widok to, co czuje młodzieniec, gdy ujrzy przeznaczoną mu od wieku - kochankę. [s.46] Po latach napisze również, że w Białej przebył najlepsze dziecinne lata i tu duszę na świat otworzył. A miasto ożyje pod piórem na kartach powieści "Wielki świat małego miasteczka".
Dalej wyruszy do Lublina. W nowej szkole interesuje go historia, też rysunki i języki obce. Gdybyż nie zgryzota z matematyką! Całą pociechę stanowią książki i wędrówki po mieście. Mury tworzyły malownicze tło dla treści wyszukanych w lekturach. Marzył, by miasto owe opisać.  Jednak szkolne kłopoty potęgują bunt przeciw lubelskiej edukacji i metodom nauczania. Epogeum nastąpi w dniu zakończenia roku szkolnego. Wydarzył się skandal, nie notowany dotychczas w kronikach. Chłopiec z Romanowa, rozżalony, dotknięty, upokorzony, podczas głośnego wyczytywania listy najlepszych uczniów, z całej siły cisnął o podłogę seksternami i książkami. Potem wybiegł z sali uniesiony gniewem. [s.87] Nie mniejszy musiał być gniew rodziców, gdy syn wrócił bez nagrody i bez promocji.
Świsłocz - to kolejny zakład edukacyjny, gdzie syn państwa Kraszewskich trafia po wakacjach z opinią krnąbrnego, hardego i upartego ucznia. Zmienia ją powoli, a koledzy i profesorowie widzą w nim mola książkowego, który w szpargałach lubi ślęczeć. Wtedy profesor Walicki wskazuje mu drogę prowadzącą w przeszłość literatury rodzimej. Przecież taka proza dźwięczy jak kruszec najszlachetniejszej próby! Jak szczere złoto...[s.98] Pociągał go język ojczysty. Sporządza wypisy literackie, opracowuje glossarium, wertuje zbutwiałe papierzyska. Tak to w mgnieniu oka dwa lata przebiegły i nasz bohater już z nagrodami i świadectwem maturalnym rusza do Wilna. Młody człowiek spragniony książek, łakomy wiedzy, znajduje się w swoim żywiole. Uczy się kilku języków i spełnia zachcianki wiedzy niezliczonej. Wilno z lat akademickich utrwali na kartach "Powieści bez tytułu".  Wiele tu źródeł jego powieści historycznych. Tropi pamiątki: rozsypujące się w proch resztki obwarowań miejskich, ślady szańców, sędziwe kurhany. Szpera po archiwach. Ślęczy nad starymi dokumentami. Zapisuje skrupulatnie treść nagrobków oglądanych na cmentarzach. [s.124] To miasto jest świadkiem pierwszych prób druku, pierwszych pieniędzy zarobionych na tłumaczeniach...

I tak doszłam do lat dojrzałych, jakże płodnych! O przyjęciu jego powieści przez czytelników doczytuję w Parnasie polskim  w oprac. Haliny Przewoskiej.  Otóż pierwsza do Kraszewskiego przylgnęła płeć piękna. Do niej trafił i przez nią rósł w popularność. Mówiono nawet, że on czytać nauczył, rozpowszechniając tę potrzebę. Trafiał do tych, co po francusku nie umieli. Na stronie 120. czytamy: Świat przeto dla nas deskami zabity i przez te to deski przerzucał Kraszewski powieści swoje, które kobiety chwytały i w kurs puszczały. Modnym stało się rozmawianie o czytelnictwie, jednak dotyczyło to warstwy społecznej średniej. Na progu chłopskim literatura zamierała, a salony magnackie innej niż francuska nie wpuszczały.

Tyle znakomitości literackich w odniesieniu do JIK-a, że jeszcze kolejny post poświęcę.

Jeszcze jedna myśl mię naszła, gdym w historii się nurzała. No, przechodzę na polsko-polski. Gdy tak czytałam o kolejnych miastach, oddałam się marzeniom, żeby tak przejść dziś po śladach pisarzy. Wiem, że sporo w Internecie, że w przewodnikach, ale to nie to. Mam książkę "Polskie gniazda literackie", ale nie czuć tam ducha opisywanych miejsc, a i drobne nieścisłości bywają. Gdybyśmy tak na blogach stworzyli Literacką Mapę Polski. Byłoby pięknie, gdyby każdy opisał swoje ulubione, bliskie miejsca, zamieścił zdjęcia. Jadę sobie gdzieś, a przy okazji wstępuję i podziwiam np. Oblęgorek, Czarnolas, Żarnowiec, Kielce... Ech, marzenia... A może wierzyć, że jednak się czasem spełniają?

Monika Warneńska, Chłopiec z Romanowa, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1965
Parnas polski we wspomnieniu i anegdocie, oprac. H.Przewoska, Warszawa 1964

sobota, 1 października 2011

Lawenda znaczy nieufność

Czas napisać o DKK. Właściwie dlaczego nie mam jeszcze takiej etykiety?
Dyskusyjne Kluby Książek, przytulone do bibliotek w całym kraju, skupiają małych i dużych miłośników słowa pisanego. Lubię te spotkania. Wytrącają mnie z kolein, którymi podążam w literackiej podróży. Moje własne wybory skupiają się na autorach, zainteresowaniu historią, zasklepiają mnie w słowiańskiej skorupce i pewnie po wiele książek bym nie sięgnęła. A tu przychodzę do czytelni i niespodzianka! Często dostaję lekturę z wyższych półek, nagradzaną. Czytam,  chociaż czasem drażni, zniechęca, ale nie odkładam, żeby móc dyskutować z innymi. Jednak zazwyczaj zamiast dyskusji następuje tylko wyrażenie opinii, gdy książka uzyskuje skrajne oceny. Co utkwiło mi w pamięci?

Hermańce B.Kosmowskiej - mała ojczyzna, uzależnienia, humor - pięknie to ujęła. To przyczynek do wyszperania pozostałych książek tej autorki.

Piąte dziecko i Podróż Bena  Doris Lessing - tylko zło jest ciekawe; smutne, dziwne książki. Nobel nie przekonał mnie do autorki.

Urania J.M.G.Le Clezio - Nobel 2008; nie miałam poczucia straconego czasu, bo czytałam pod stołem w czasie nudnego kursu.

Mężczyzna, który się uśmiechał H.Mankell - ja i kryminał? Nieprawdopodobne, a jednak. I czytało mi się nieźle. Chętnie wróciłabym do tego gatunku, gdyby czas "się wyczarował".

Dom na Kresach Philip Marsden - wolę, jeśli o Kresach piszą Polacy. Jednak tęsknota tkwi...

Biały Tygrys Aravind Adiga - Nagroda Bookera zresztą; po lekturze przestałam marzyć o podróży do Indii.

Bez mojej zgody i Krucha jak lód  J.Picoult - te książki tyle namieszały w moim blogowym życiu! Nie będę ich reklamować, ale ważne, że skierowały mnie w stronę eugeniki.

Rok Potopu Margaret Atwood - stek zlepków językowych praktycznie uniemożliwiających czytanie. Margaret - do szkolnej ławy!

Opowieść o Blanche i Marie P.O. Enquist - świetna! Odkrywa nieznane oblicza Marie Curie-Skłodowskiej i powinna być bardziej rozreklamowana (choć to nie noblistka jest główną bohaterką).

itd., itd.... Chyba was przekonałam, że warto rozejrzeć się, jeśli do tej pory nie bierzecie udziału w spotkaniach czytelniczych klubów.

Nie śpicie jeszcze? To jeszcze kilka zdań o książce tego miesiąca - czytamy Sekretny język kwiatów Vanessy Diffenbaugh. Gdyby zerknąć tylko na okładkę, to według opisu książka trafiłaby na półkę z romansami. Do końca tak nie jest. To przede wszystkim życie Victorii pokazane równolegle w dwóch planach czasowych: w wieku 10 lat i 18-latki. Dziewczyna w momencie osiągnięcia pełnoletności opuszcza placówkę socjalną i zostaje sama - bez zawodu, bez pracy, bez pieniędzy i bez wsparcia bliskich. Jej ucieczkę stanowią kwiaty, a ich dotyk koi ból życia. Rozumieć je kiedyś nauczyła ją Elizabeth. Dlaczego teraz nie chce jej widzieć? Dlaczego nie doszło do adopcji? To był jedyny ciepły, przyjazny przystanek w życiu pośród kolejnych rodzin zastępczych i domów dziecka. Stopniowo odkrywamy tajemnicę, poszerza się krąg bohaterów, obserwujemy rodzące się uczucie. Czy Grantowi uda się przebić otaczający Victorię mur? Chociaż sam zna mowę kwiatów, na przeszkodzie stoi niewypowiedziana prawda ukryta przed laty. Bo przecież się znali. Czy jest za późno, żeby naprawić dzieciństwo? Książka dobra, choć adresowana do młodszego odbiorcy.
Zaintrygował mnie tytuł. Nie należę do istot z lubością grzebiących w ziemi, a moje ulubione miejsce na działce to leżak i stolik kawowy, zerknęłam na bliskie sercu rabatki. Co też tam rośnie? Przekonana, że sekretny język kwiatów to język martwy, jak chociażby esperanto czy łacina, ułożyłam bukiet. Sprawdzam w słowniku (na końcu książki!), co mówią o mnie ulubione kwiaty:
  • lawenda - nieufność (dlaczego?),
  • macierzanka - aktywność,
  • bluszcz - wierność,
  • dziewanna - odważ się,
  • łubin - wyobraźnia,
  • mak - wspaniała ekstrawagancja,
  • gipsówka - nieskończona miłość,
  • malwa - ambicja,
  • wrzosiec - samotność...
Dziwny bukiet, hmmm.... Czy język kwiatów jest naprawdę martwy?