DOM Z PAPIERU



niedziela, 26 października 2014

Zrób sobie raj...

... i jedź do Krakowa!
Na hasło "Targi Książki" reaguję impulsywnie i nie mogę wysiedzieć w domu. Jadę, plączę się z sensem i bez sensu. Z trudem trzymam się  planu i - o dziwo! -  udaje mi się zrealizować spotkania w stu procentach. Łatwo nie było, bo goście dopisali, a nowa hala wystawowa ścian z gumy nie miała. Jak opisać wrażenia? Mętlik rozładuje jedynie chronologia.
Piękny początek dnia z pięknym człowiekiem. Ks. Dariusz Oko wręcza mi Dyktaturę gender z dedykacją. Wierzę, że książka uzbroi mnie w argumenty w dyskusjach przetaczających się przez internet. Profesor od razu odgadł moją profesję (!!!) i okazał się rozmówcą nieprzeciętnym. Nabrałam energii do dalszych poszukiwań.
Mariusz Solecki - jestem mu wdzięczna za wyraziste opisanie autorów, którzy opluwali Żołnierzy Wyklętych. Długo rozmawialiśmy przy ukochanym stoisku LTW. Zwróćcie uwagę na koszulkę, bo trzech moich interlokutorów strojem nawiązało do przekonań i sympatii, które im w życiu towarzyszą. Szkoda, że damskie wersje są z małymi dekoltami, bo dołączyłabym chętnie do marszu.
Znowu miałam szczęście, że państwo Łysiakowie byli ciut przed wskazaną godziną, to i czasu na rozmowę mieliśmy więcej. Edward Łysiak jest autorem dwutomowej opowieści kresowej - to Michał i Julia. Uprzedził, że nie czyta się jej lekko, ale nic to. Serce rośnie, bo z dużym prawdopodobieństwem spotkamy się wkrótce w Rzeszowie!
Tak długo czekałam! Czytałam, oglądałam na YT, wypatrywałam spotkań w okolicy... Proszę państwa, oto Leszek Żebrowski we własnej osobie! Wie wszystko, co o Narodowych Siłach Zbrojnych i Żołnierzach Wyklętych chciałabym przechować dla potomnych. Chodzące sumienie narodu. Jestem dumna, szczęśliwa i spokojna. Z błogim uśmiechem nurkuję w tłum...
Czas na zjazd blogerów. Nie wiem, co sądzą inni, ale wycofałam się po kilku minutach. Nie stawili się prowadzący, nie zgłosili się po nagrody zwycięzcy konkursu... O średniej wieku nie wspomnę. Wybaczcie, moi mili, ale będę sobie nadal pisała obok.
Borys Akunin - wstawił zygzakowaty autograf i elegancko wstał. W ogóle panowie zachowywali się szarmancko. Codzienne potyczki życiowe tak obniżyły  kulturalną poprzeczkę, że  zdziwienie tym faktem zaskoczyło mnie samą. Idę dalej i może w końcu trafię na jakąś autorkę?
Nie tym razem. Znowu pan profesor z klasą. Z Tadeuszem Gadaczem długo mogłabym rozmawiać o ulotności życia, sensach i bezsensach. Czasem warto przyjrzeć się z bliska temu, co nieuchronnie przemija.
Tej trójcy przedstawiać nie muszę. Miodek-Bralczyk-Markowski są bliscy każdemu rozkochanemu w ojczyźnie-polszczyźnie. Stoję i zastanawiam się, czy kupić kolejną książkę Wszystko zależy od przyimka. Ech... I w imieniu profesora mam wyściskać mojego ucznia:)
W końcu jeeeeest! Kobieta i to jaka! Fotopremiera naszej blogowej koleżanki Magdaleny Jastrzębskiej. Przemiła, skromna, dystyngowana. Chyba ją zagadałam na śmierć. Jakże ważne są takie pozablogowe spotkania i jak inaczej będę patrzyła na książki po przemiłym spotkaniu (z LTW w tle:).
Od wczoraj jestem dumną posiadaczką dwóch powieści Magdaleny, ale nie tylko na nich kończy się moja przygoda z Wydawnictwem. Miałam przyjemność odebrać wygraną w konkursie książkę Jana Pietrzaka Jak obaliłem komunę. No i jak ich tu nie kochać?





Dalej... Skromniutko przycupnęła Anna Arno, której zawdzięczam wspomnienie o Gałczyńskim. Teraz chętnie zaglądnę w jej Okna.



 Jeśli targowy dzień mógłby być jeszcze piękniejszy niż był, to tak stało się za sprawą Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm. Do stojącej na półce książki Lepszy dzień nie przyszedł już dołączy Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści. Na wiele minut zabrałam panią oczekującym w kolejce po autograf. Pysznie się rozmawia i rozstać się bardzo trudno. Tyle tematów! Tyle spraw i znajomych! Z ogromną radością dowiedziałam się, że ta poczytna pisarka zagląda na mojego bloga, i chwali, i czerwienię się... Dziękuję:)
Oto Rafał Ziemkiewicz - słynny RAZ. Tłum napiera, ale mam czas na wymianę paru zdań. Szkoda, że w Rzeszowie - wbrew zaplanowanej trasie - nie udało się zorganizować spotkania, o czym przeczytałam w ostatniej chwili:
"Niestety w Rzeszowie nie ma sali, w której wolno by mi było głosić miazmaty". Oj, Rzeszowie, Rzeszowie...
Jeszcze ojciec Leon w nowej odsłonie. Jak zawsze charyzmatyczny, uśmiechnięty i krzepiący.




I synek zadzwonił w ostatniej chwili, że podobno Wojciech Cejrowski jest w Krakowie. Był i jak zwykle ubarwiał targi. Niekwestionowana gwiazda, więc w kolejce stać trzeba, ale czego się nie robi, jeśli dziecię liczy na autograf.

Kończę "targowanie". Odchodzę uśmiechnięta. Jeszcze rzut oka w prawo (o! Maja Komorowska!), w lewo (o! Magdalena Zawadzka). 
Z lubością myślę o podwawelskich skarbach.
Ale o nich napiszę innym razem:)

sobota, 18 października 2014

Życiu zawsze tak!

Rok 1980, gabinet ginekologiczny. Po stwierdzeniu ciąży lekarz pyta pacjentkę:
- Zakładamy kartę czy usuwamy?
Co było standardowym postępowaniem w czasie, gdy kwitła komuna, a skrobanki wykonywano na życzenie, dziś wydaje się być czymś nie do przyjęcia, bo tak wiele się zmieniło! Tymczasem polska rzeczywistość zaskakuje. Właśnie w tym tygodniu dzięki rzeszowskiemu sądowi Polacy dowiedzieli się, że aborcja nie jest zabijaniem, a kobiety wychodzą ze szpitala Pro-Familia odciążone! Sędzina nie pozwoliła na sfilmowanie rozprawy ani swojej twarzy, a uzasadnienie wyroku zostało utajnione.
Rzadko odzywam się na blogu na tematy  nieksiążkowe, jednak tak ważne sprawy nie mogą pozostać bez echa. Ostatni wpis poświęciłam Wandzie Półtawskiej, a dziś druga wspaniała kobieta, o której kolejny film nakręcił Grzegorz Braun, przewrotnie tytułując go "Nie o Mary Wagner".
Wystarczyłoby, żeby zwolennicy aborcji obejrzeli tylko 48. minutę, żeby samemu przekonać się, jak dokonuje się rzezi bezbronnych. Dlaczego dzisiejszy świat zabiega o to, by człowieka nazywać "zlepkiem komórek", "płodem" czy "produktem zapłodnienia" - jak w jednej sekwencji mówi mężczyzna w białym kitlu, prezentujący końcówkę pompy. Bo przemysł aborcyjny idzie pełną parą. Mary Wagner usłyszała zarzut, że gwałci prawo aborcjonisty do zarabiania na życie. Rząd kanadyjski stworzył strefy ochronne wokół klinik i miejsc zamieszkania aborterów, bo protesty zwolenników życia uszczuplają dochody placówek! Pewnie wkrótce tak będzie w Polsce, bo wspomniana rzeszowska placówka oskarżyła działaczy Fundacji Pro-Prawo do Życia o naruszenie dóbr osobistych.
Jednak tam, gdzie sieje się największe zło, jednocześnie rodzi się dobro. Są ludzie, którzy wolą wybrać celę więzienną niż odwołać swoje poglądy. Do nich należy Mary Wagner, która nie przyjęła warunków zwolnienia, jakie zaproponował jej sąd. Kanadyjka przybyła do Polski, by dzielić się swoimi poglądami, doświadczeniem i zostawić przesłanie: Bądźcie czujni! Czym naraziła się wymiarowi (nie)sprawiedliwości? Modliła się przed klinikami dokonującymi aborcji, próbowała rozmawiać z kobietami chcącymi się poddać zabiegowi i wręczała im symboliczne białe róże. To realny front walki - docieranie do ludzi z prawdą. Kłamstwo aborcji rozszerza macki, a nasze społeczeństwo wydaje się jeszcze nie być gotowe na niszczenie kultury życia.
Miałam szczęście osobiście wysłuchać tej wspaniałej kobiety. Uduchowiona, łagodna, uśmiechnięta, emanująca wewnętrznym spokojem. Pochodzi z rodziny wielodzietnej, w tym pięcioro rodzeństwa to dzieci adoptowane. Rodzice byli przykładem przywiązania do życia, a ugruntowanie wiary przyniosło dziewiętnastoletniej dziewczynie spotkanie  z Janem Pawłem II. Wtedy to usłyszała i zapamiętała słowa: Nie lękajcie się bronić życia i nie lękajcie się wyjść z ewangelią życia na ulicę. Dziś po prostu to robi. Teraz chce przestrzec Polaków, by nie stało się w naszym kraju tak jak w Kanadzie. Jeszcze do 1969 roku aborcja w jej państwie traktowana była jako zabójstwo. Wobec zdecydowanego oporu społeczeństwa zastosowano etap pośredni, czyli propagowanie antykoncepcji. Po wprowadzeniu w prawie wyjątków, doszło do całkowitej legalizacji aborcji od momentu poczęcia aż do urodzenia się dziecka. Kolejnym krokiem jest legalizacja eutanazji. W Polsce furtka już została otwarta...
Udało mi się zamienić kilka słów...




...i  zdobyć błogosławieństwo dla córki...






Pożegnanie i zostaję z poczuciem winy, że nie robię dostatecznie wiele...

niedziela, 12 października 2014

Wspomnienia wyrwane z indywidualnej pamięci

Czas wrócić do pojęć prymarnych. Czuję potrzebę zwrócenia się w stronę ludzi szukających człowieka w człowieku. Do takich należy z pewnością Wanda Półtawska - naukowiec, wykładowca, działaczka ruchu pro-life, była więźniarka obozu w Ravensbruck.
Impulsem powrotu po latach do lektury lagrowej była wiadomość o nakręceniu przez Grzegorza Brauna filmu "Nie jestem królikiem doświadczalnym". Wczytuję się kolejny raz w relację, choć autorka pisze, że nie zrozumie nikt, kto nie był "nami"... Próbuję...

Wanda Półtawska I boję się snów
 Długo po opuszczeniu obozu autorka zmagała się ze wspomnieniami z najciemniejszego rozdziału w życiu. Wracały we śnie i wydawały się niemożliwe do wypowiedzenia. Pokusa milczenia i wypierania minionych zdarzeń była ogromna, jednak dostajemy dzieło totalne. Jakże inne od opowiadań chociażby Borowskiego! Bo w niemieckim piekle znalazło się miejsce na miłość bliźniego, pomoc mimo groźby utraty życia, solidarność więźniarek. Żeby zaistniało dobro, musi też być zło. I było. Jednak w każdych warunkach można zachować człowieczeństwo. Dla tej idei warto i trzeba czytać.
Prześledźmy kolejne etapy. Najpierw katownia gestapo w Lublinie. Potem  koła pociągu toczące się w nie-zna-ne, w nie-zna-ne, w nie-zna-ne... Sponiewierane więźniarki z Lublina i z Warszawy zostają wyrzucone poza nawias życia. To już tylko numery... bez nazwiska... bez imienia... bez uczucia... kadłuby - nic więcej. Szybka nauka obozowego abecadła. Kwarantanna, a potem obłędna praca, która zabija każde wcześniejsze skojarzenia ze słowami "ogródek" czy "piasek". Trzeba opanować głodne ciało. Przeżyć przenosiny do kolejnych bloków, co miało wyizolować więźniarki i zabić kiełkujące myśli, że ma się kogoś bliskiego. Tu poznają ohydę słowa "elel"  (lesbische Liebe). Powoli z człowieka nie zostawaje nic. Traci się zaufanie do ludzi i czeka na śmierć. Milczenie, gdy rozlegają się strzały i w egzekucjach giną kolejne dziewczyny. Miały stać się wołami roboczymi, numerami bez czci i honoru. Bezsilne i stłamszone. Jednak odzywają się, gdy Niemcy ogłosili pobór do "pufu". Zażyczyły sobie, by Polkom nie składać takich propozycji!
Tylko w nocy pojawiały się tęsknoty - do matczynych rąk i siwych włosów, do ciszy kościoła i do ciszy serca. I nowa, czarna - tęsknota do śmierci. Nie być, zginąć bez śladu. I rozpaczliwe szukanie sensu. Najgorsze dopiero nadchodziło...
Nastał czas KANINCHEN - "króliki", potem "króle" - same się tak nazwały. Kilkadziesiąt Polek (!) poddano pseudomedycznym eksperymentom. Operacje mięśniowe, kostne, zarażanie bakteriami. Produkcja kalek. O doświadczeniach na dziewczynach z Pawiaka i z Lublina robiło się coraz głośniej. Znał je cały obóz. Wieści przeniknęły do radia londyńskiego, a słuchacze poznali nazwiska operowanych. Pisały sympatycznym atramentem (moczem) listy, by świat się dowiedział. Jednak kobiety z kolejnych transportów potwierdzały, że słyszały, ale były przekonane, że to tylko propaganda. Pociechą była myśl, że operowane nie idą na rozwałkę. Krótko, bo poszły kolejne dziewczyny. Wobec zbliżającego się końca wojny Niemcy postanowili zlikwidować niewygodnych świadków i wszystkie "króliki" znalazły się na liście - "nach Vorne". Wtedy obóz solidarnie postanowił je bronić. Wszystkie narodowości! Wygaszanie świateł na apelu, zamiana numerów podczas wyczytywania list, zakopywanie pod barakami, dołączanie dziewczyn do transportów w inne miejsca. Straszna gra w chowanego na słowa: "Alarm! Króle łapią!" - była jawnym buntem i walką. Wygrały. Został "tylko" marsz śmierci, a potem powrót do domu.
Do domu - jak to łatwo powiedzieć! Prosto na wschód, przeważnie pieszo, uciekając przed obleśnymi uśmieszkami i wyciągniętymi męskimi rękami. Ile razy grupka byłych więźniarek cudem uniknęła gwałtu! Raz ochroniły je końskie kopyta, innym razem głośny krzyk: mamoooo!!!

Pięćdziesiąt lat później w rocznicę wyzwolenia obozu do Niemiec wyjeżdża polska delegacja. Wiele byłych więźniarek nie miało sił, by zmierzyć się z przeszłością. Wanda Półtawska przewodniczy. Wiezie tablicę, którą ma poświęcić Jan Paweł II. Brak organizacji. Tablica pamiątkowa znika, cudem zostaje odnaleziona  i dopiero po roku zostaje wmurowana, bo nie było dla niej miejsca. Ktoś każe ustawić się Polkom w kolumnie piątkami i nie rozumie ich przerażenia - tylko nie piątkami! Nie znalazł się nikt z władz, żaden przedstawiciel ambasady, tłumacz, by padły polskie słowa, by pomodlono się za najliczniejszą grupę więzionych tu kobiet (40 tys.). Jak przypomina mi to moją relację z pobytu w Dachau, gdy szukałam polskich śladów i pisałam o tablicy umieszczonej z tyłu kaplicy przy ogrodzeniu, gdzie nikt nie dociera! Upamiętnione są mniejszości, ale nie my!

Ostatnie zdanie z napisu na tablicy - jakże aktualne:
Jeżeli echo ich głosów zamilknie - zginiemy.

niedziela, 5 października 2014

Pełniła obowiązki Polki na Kresach

Przeczytałam książkę. Od czego by tu zacząć? Może jednak od tła...
Kresowianki - krąg pisarek heroicznych to pokłosie międzynarodowej konferencji naukowej, która miała miejsce w 2005 roku w Chełmie. Prezentowane artykuły stanowią analizy i interpretacje różnych płaszczyzn problematyki kresowej, wśród których nie brak szkiców biograficznych kobiet zaangażowanych w sprawy narodowe, społeczne czy polityczne. Znajdziemy tu nazwiska znane, jak Orzeszkowa, Rodziewiczówna, Felińska, ale i zapomniane, skazane przez peerelowską cenzurę na zapomnienie. Jak wspaniale brzmią chociażby fragmenty tytułów rozdziałów! Np.: Heroiczny wzorzec kresowianki; Kresowa służba bohaterek powieści; Świętość-społeczeństwo-Kresy; Przykładem i piórem; Heroizm trwania; Symbolika domu; Niezwykła kobieta z niezwykłego dworu; Kraszewski i litewskie Polki; Dusza kresowa; Mit szlachty ziemiańskiej w dyskursie kresowym; Idea trwania jako element etosu szlacheckiego w wołyńskiej relacji; Gułag - spojrzenie Europejki; Diariusz polskiej panny kresowej...
 Publikację ubogacają ilustracje - fotografie pisarek, opisywanych przez nie krajobrazów, reprodukcje rękopisów, ikonograficzne świadectwa działalności kresowianek. Podziwiam widokówki, kartki ze sztambuchów, reprodukcje z Prypecią, rozlanym Niemnem czy  Świtezią w roli głównej.

W galerii kresowianek znalazłam dwa szkice poświęcone mojej bohaterce, którą jest Emma z Jeleńskich Dmochowska. Na jej ślad naprowadziła mnie Magdalena, której tym samym serdecznie dziękuję. Szkoda, że tak niewiele z twórczości pisarki przetrwało do dnia dzisiejszego, a znalezienie rzetelnych informacji na temat biografii i książek graniczy z cudem. Jak "znana" jest dzisiaj niech świadczy fakt, że powieść Panienka została w Biblionetce umiejscowiona na regale dla dzieci i młodzieży! Książka, która dotyka problemu walki o ziemię i polskość na Kresach! A autorka nie uległa czerwonemu kosmopolityzmowi. Objęta cenzurą w PRL, bo jej ukochania to rodzina, wychowanie, ziemia ojczysta, polska kultura, tężyzna duchowa i rozszerzenie oświaty na najniższe warstwy społeczne. Do tego ciągłe odwołania do Bożej opatrzności, co nie mogło być dobrze widziane. Zatem -  więcej o Panience...
 Zasmucona ostatnimi lekturami znalazłam schronienie w kresowym dworku na Polesiu. Podobnie jak Leon Kański, który z dyplomem lekarskim wyrusza z Petersburga na prowincję do Hrabowa. Żądny przygód i wspinania się po szczeblach kariery zostaje bezlitośnie wciśnięty przez wuja w szerokie przestworza przyrody i krajobrazy cudnych łąk, lasów, rzek i moczarów... Ma nabrać praktyki, lecząc chłopów, Żydków, ale trafia też do starego ziemiańskiego dworu, w którym gospodaruje Jadwisia Wielogrodzka. Ten dwór staroświecki, poważny, niewzruszony, który dźwigał na sobie trzechsetletnią egzystencję.[...] I ci rezydenci jakby z innego świata - wszystko było jakieś miłe, poczciwe, pociągające, a przede wszystkim swojskie. Sama zanurzyłam się w tym minionym świecie, gdy słuchałam dumki, kręciłam "bankrutkę", stawałam się partnerką do kalabraka czy przypinałam srebrną egretkę. Nieśpieszna akcja, wszak romans nie nawiązywał się po dniu, miesiącu, a roku. Choć to nie miłość damsko-męska jest najważniejsza, a przywiązanie do Macierzy. Bo panienka po śmierci ojca wzięła na siebie cały ciężar interesów. Objęła zarząd majątkami bez przychylności sąsiadów, postrzegana negatywnie jako emancypantka. Gdy bezsilna nie znajdowała oparcia, biegła do ukochanej mogiły.
- Ach, ojcze, ojcze! Czemu ciebie tu nie ma? Przy tobie był spokój, było bezpieczeństwo, obrona przeciwko złej doli, podział każdej myśli, była opieka i życie takie jasne, takie szczęśliwe. a teraz...
Ojciec zaprawiał ją do życia dla wielkiej idei - posyłał do chorych i biednych, dawał dzieci do uczenia, powierzał księgi rachunkowe, korespondencję, wypłaty, przyzwyczajał do robót praktycznych, wszczepiał kult obowiązku. I podołałaby Jadwisia wszystkiemu, gdyby nie Gucio - brat utracjusz, który ani myślał wrócić do majątku, a jeszcze zadłużał go ponad miarę. Jest jeszcze młodszy braciszek Tadzio, który wymaga uwagi i opieki. Podobnie jak hrabina Felisia - cudne zjawisko, owiane poetyckim czarem, piękne, a nieszczęśliwe z powodu wyimaginowanej (?) choroby. Jakoś przypominają ci bohaterowie mieszkańców nadniemeńskiego dworu Orzeszkowej, ale składam to na karb debiutu Emmy z Jeleńskich. Powieść jest w pełni udana, pełna nostalgii, a tych, którzy spodziewają się słodkiego romansu - przestrzegam.
Niech nas nie zwiedzie również landrynkowa okładka Dworu w Haliniszkach - kolejnej powieści wydanej z serii romansowej. Można wczytać się jeno w polski romans. Jednak dla mnie to zew Kresów, sączący się poleski haszysz...
Bo czym jest ta ziemia? W niej leżą ciała najukochańszych, pamiątki, tradycje, skarb wspomnień nie moich własnych, ale całych pokoleń. [...] Nie, ja nie mogę jej opuścić - mówi w finale panienka.
Czy Emma Dmochowska doczeka się zmartwychwstania na polskiej ziemi?